Rozdział V: WIELKI PŁASKOWYŻ MAAL (6)

7 2 0
                                    

Kiedy obudziła się ponownie, do groty wpadała smuga szarego światła. Rozpogodziło się – na tyle, na ile było to możliwe, biorąc pod uwagę paskudną aurę Turpina.

Odchyliła rąbek trzymanej na piersiach chusty, żeby sprawdzić stan Aarona. Jego oddech był ciężki, a skóra blada i przesuszona. Nie zostało mu wiele czasu, więc Margot bez zbędnej zwłoki zarzuciła na ramiona plecak i... Omal nie upadła. Dzieciak był na skraju wyczerpania, ale ona wcale nie trzymała się lepiej. Kręciło jej się w głowie, nogi miała jak z waty, a obolały brzuch domagał się wody i jedzenia.

Musiała jednak zmusić się do tego ostatniego wysiłku. Ostatniego – niewykluczone, że właśnie tak.

Wynurzyła się z małej pieczary, dłoń przykładając do czoła. Słońce raziło ją w oczy, mimo że było to nijakie, przesłonięte chmurzyskami słońce Turpina. Ale po nocy spędzonej w ciemnościach nawet ten wątlutki blask wystarczał, by oślepić Margot.

Odeszła parę kroków od szczeliny w skale i rozejrzała się dokoła.

Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to kamienne wzniesienie, które nie było wzniesieniem, a wydrążona w nim grota wcale nie była grotą. Okazało się, że nocowała w olbrzymim łbie jakiegoś potwora. Wysuszona na wiór czacha spoczywała na pustyni, łypiąc w niebo przepastnymi studniami oczodołów. Wspierała się na masywnej, szerokiej szczęce, z której sterczał zakrzywiony róg. A w zasadzie jego połówka, bo druga część leżała kawałek dalej w piasku. To o nią omal się nie wywróciła podczas burzy.

Margot obeszła dookoła jajowaty łeb, próbując się domyślić, co to za gigant skonał w piaskach Maalu. Wielgachne ślepia, róg sterczący z prostokątnej gęby, szpiczaste kły po bokach paszczy... Znała tylko jedno stworzenie, które opisywano w podobny sposób. Skorpiał. Sporo się gadało o tych pustynnych monstrach, choć nikt ich nigdy nie widział na oczy. Gatunek był na granicy wymarcia, ale mawiano, że jeszcze przed wiekami całe stada tych stworzeń wędrowały po Maalu. Na długich pajęczych odnóżach dźwigały swoje parotonowe łby, zagrzebywały się w piaskach, a niekiedy znienacka pochwyciły jakieś zwierzę lub człowieka i wciągnęły do wydrążonego w ziemi tunelu.

Co śmielsi Tupińczycy z pasją polowali na te monstra, ale to było jeszcze w czasach intensywnej kolonizacji płaskowyżu. Ta moda już dawno przeminęła, więc olbrzym, którego szczątki leżały teraz w piachu, musiał paść ze starości... A może zmogła go choroba? W każdym razie nic go nie zagryzło, by się pożywić jego truchłem. Nie było już bowiem takich drapieżników, które zdołałby stawić czoła niezwyciężonym skorpiałom. Tylko pęknięcie w potylicy, które podczas burzy Margot pomyliła z wejściem do groty, dawało do myślenia. Czyżby więc ktoś lub coś odebrało życie tej bestii?

Margot główkowała chwilę nad tą zagadką, a później jej uwaga skupiła się na czymś innym. Zaaferowana odrażającym, ale i zadziwiającym cudem natury, jakim był skorpiał, nie zauważyła tego, co znajdowało się za nim. A dokładnie szarej linii daleko na horyzoncie.

Napełniona nową energią ruszyła przed siebie, a to, co było tylko cieniutką linią, rosło w oczach, aż wreszcie zamieniło się w potężny mur, którego krańce chowały się hen, daleko za krzywizną globu. Kamienne umocnienia wprawiały w osłupienie swoim rozmiarem. Zdawały się niemożliwe do sforsowania, choć ktoś tego próbował, bo widniały w nich ślady po dawnych oblężeniach. Gdzieniegdzie dało się dostrzec wyłom, szczerbę w równym szeregu blanek, dziurę w wysokiej pod chmury ścianie... Te fortyfikacje musiały od wieków wznosić się nad piaski pustyni. Mur na dziesiątki metrów wyrastał z brunatnej ziemi płaskowyżu, a jego skruszałe baszty, niby czarne zębiska, wgryzały się w niebo.

Wędrując wzdłuż umocnień, Margot dostrzegła coś, co nie mogło być pamiątką po wojnie sprzed wieków, a jednak wyraźnie odstawało od jednolitej kamiennej ściany. Nie, to nie była żadna wyrwa, ale element obronnej architektury. Kiedy podeszła bliżej, rozpoznała w nim skrzydła wrót. Zniszczone biegiem czasu osunęły się i zanurzyły w zaspy piachu. Jedno z nich wciąż trzymało się zawiasów, a drugie, przekrzywione, popękane, wspierało się na tym pierwszym. Między nimi natomiast pojawiła się szczelina, niby wąziutka, ale dość szeroka, by cała grupa ludzi mogła przedostać się przez nią na drugą stronę muru.

Margot zdążyła się już zorientować, dokąd zawędrowała.

Stanęła przed bramą wiodącą do Miasta Tysiąca Katedr.


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz