Obudził go łoskot podnoszącej się rolety.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że gdzieś w mrocznych zakamarkach, między skrzyniami skrywa się bulaj, który najpewniej pochodził z czasów, gdy ładownia nie była jeszcze ładownią, a klatka miała swoje jasno określone zastosowanie.
Zza krat Roben nie widział samego bulaju, ale dostrzegał jaskrawą, żółtawą poświatę, która rozlała się po ciemnej ładowni. Promienie gwiazdy położyły się na podłodze jasną plamą i rozświetliły sylwetkę Mahakanina.
Mężczyzna wsparł się na karabinie, jak pielgrzym na kosturze, i wyglądał przez iluminator. Przysunął dłoń do zmarszczonego czoła, by osłonić oczy przed światłem. Pióra jego płaszcza błyszczały atramentowo, a skóra nabrała czekoladowej barwy.
- Karadan – oznajmił najemnik swoim posępnym, beznamiętnym głosem.
A więc Yor nie zdążył się namyślić – przemknęło przez głowę Robenowi. - Durny błazen wybrał śmierć. Dla wszystkich.
<>
Odkąd wygaszono piece talarowe, temperatura znacznie spadła i Roben z zimna kulił się na pryczy otulony prochowcem. Zginie tak, jak się rodził – pomyślał, - w pozycji embrionalnej.
Skoro dolecieli do Karadana, nic już nie było w stanie ich ocalić. Okręt wykonywał zwrot za zwrotem, okrążał słońce i zajmował wyznaczoną mu przez Iana Rayta pozycję. Zastawiali sidła, w które koniec końców sami mieli wpaść.
W ładowni ponownie zapadła ciemność, gdy Dixiem obrócił się do gwiazdy przeciwległą burtą. Znów widać było tylko mdły blask żarówek, który teraz padał nie tylko na wirujące w powietrzu drobinki kurzu, ale i na parę ulatującą ze zmarzniętych ust Robena.
- Śpij, odpoczywaj – szeptał skryty w mroku Mahakanin. Niby matka, która próbuje ululać dziecko.
Roben nikomu nie życzył matki o usposobieniu mahakańskiego wojownika, ale jemu taka się trafiła. Właśnie teraz, w ostatnich chwilach życia – co do tego nie robił sobie złudzeń i dlatego nawet nie dyskutował z najemnikiem. Nie wykłócał się, nie układał w głowie kolejnego podstępu, nie obmyślał, jak uciec... Po prostu zamknął oczy i pozwolił myślom płynąć swobodnie. Niesione strachem, dryfowały wokół jednego jedynego pytania: czy zdoła się jeszcze obudzić?
<>
Tak, obudził się. Może po raz ostatni.
Przebierając po pryczy skostniałymi stopami, otworzył oczy. Przez ułamek sekundy pomyślał, że wciąż śni, gdy zobaczył, jak wnętrze ładowni barwi się to na zielono, to na czerwono, raz przybiera odcień niebieski, za chwilę biały... Nie, to nie był sen.
Od bulaja błyskały różnokolorowe światła, jakby na zewnątrz rozpoczął się pokaz fajerwerków. To nie były żadne sztuczne ognie, a kanonada Magnitora. Nie widział wiele, ale był pewien, że setki pocisków śmigają po niebie pstrokatymi smugami i bezgłośnie rozbijają się na osłonach Dixiema. Na razie jeszcze bezgłośnie – gdy skruszą energetyczną tarczę, załomoczą o kadłub okrętu i rozerwą go w okamgnieniu.
Ale w tym momencie panowała jeszcze cisza. Rayt oszczędzał amunicję i nie wydał rozkazu, by odpowiedzieć ogniem. Pewnie czekał aż znajdą się bliżej Magnitora. Być może wciąć jeszcze wierzył w swoją błyskotliwą strategię. Pewnie, być może... Roben mógł się tylko domyślać, choć wcale nie miał na to ochoty. Mówią, że nadzieja umiera ostatnia, ale w jego przypadku było inaczej. Pozbawiony złudzeń i marzeń, był już tylko zawiniętym w prochowiec ciałem, które czekało aż wyleci w próżnię przez przedziurawioną burtę.
Durny, durny Yor... - Roben usłyszał jeszcze w głowie głos Egona, zanim zdjęty rozpaczą i bezsilnością ponownie odpłynął w krainę błyskających kolorowo koszmarów.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...