O zmierzchu – turpińskim, a więc szarym i nijakim, - krajobraz zaczął się zmieniać. Pustynia wciąż była pustynią, ale z piasku wyrosły czerwonawe skały, między którymi wiła się wstęga głębokiego wąwozu.
To musiał być ten sam wąwóz, o którym wspominały modlitki. Margot usiłowała przypomnieć sobie, co dokładnie mówiły. Zdaje się, że za nim mieszkają jacyś ludzie, z którymi mniszki robią interesy. Czy mogło chodzić o felczerów? Z nimi na pewno ubiły jeden interes – wydały im Aarona. Chciała wierzyć, że to właśnie miały na myśli, a felczerska baza w rzeczy samej znajduje się po drugiej stronie wąwozu. Nie miała zresztą innego wyjścia, jak po prostu to sprawdzić.
Skierowała bestę na stromą, serpentynowatą ścieżkę. Klacz ślizgała się na żwirze, a pojedyncze kamyki umykały spod jej łap i ze stukotem toczyły się w przepaść.
- Spokojnie, spokojnie, małymi kroczkami...
Margot raz po raz ściągała wodze, choć bardziej przeszkadzała beście, niż pomagała. Kosmatka głupia nie była i sama z siebie trzymała się wąskiej dróżki. Radziła sobie z tym całkiem sprawnie, ale i tak minęło trochę czasu, zanim dotarły na dno wąwozu.
Margot obróciła się w siodle i spojrzała na drogę, którą pokonały. Kręta ścieżka to nikła między kamieniami, to pojawiała się, a na najwyższym odcinku rozpływała się do reszty w półmroku turpińskiego wieczora. Z tej perspektywy wyglądała na mniej niebezpieczną, niż kiedy patrzyło się na nią z góry.
Wzrok Margot zatrzymał się na dwóch plamkach, które pojawiły się tam, gdzie czerwień skał stykała się z szarością nieba. Przypominały ludzkie sylwetki. Czy to możliwe? Poruszyły się? To złudzenie czy rzeczywiście ktoś tam był? Chciała przyjrzeć im się lepiej, ale starczyło, że mrugnęła, a tajemnicze cienie znikły.
Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w miejsce, gdzie coś jej się przywidziało, albo i nie, a potem ruszyła dalej.
Wąwóz ginął w mroku. Gasnące słońce z trudem wdzierało się do niego, a wysokie skaliste ściany gdzieniegdzie niemal łączyły się ze sobą w jednolite sklepienie. W górze dało się dostrzec tylko cienki pasek nieba, i tak już zachmurzonego, a w barwie grafitowego. Ale nawet gdyby Margot mogła sięgnąć wzrokiem dużo dalej, wymijając zakręty wąwozu, nie dostrzegłaby jego końca. Była tego pewna. Jeszcze zanim zjechała w dół zbocza, zdążyła zauważyć, że gigantyczna rozpadlina ciągnie się po horyzont, jakby w tym miejscu cała skorupa Turpina rozpękała się na pół.
To źle wróżyło, bo nie miała przy sobie ani prowiantu, ani wody. A ciało już się upominało o jedno i drugie. Brzuch pulsował bólem, a wysuszone gardło piekło przy przełykaniu. Próbowała zwilżył popękane usta językiem, ale to niewiele pomagało.
- Długo tak nie pociągniemy – powiedziała do Kosmatki, kiedy minęły któryś z kolei zakręt, za którym nie było nic innego, jak dalsza część wąwozu.
Besta warknęła i zadarła łeb. Wcale nie rozumiała, co się do niej mówi, choć tak się mogło wydawać. Po prostu coś zobaczyła. I Margot też to zobaczyła. Wysoko na skałach powróciły czarne kontury dwóch mężczyzn. Znowu się pojawiły i znowu zniknęły. Jakby ich nigdy nie było, ale jednak były. Tym razem nie miała wątpliwości.
CZYTASZ
Chronica
Fiksi IlmiahOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...