Isab kopniakiem przewrócił komodę i rozstawił na niej swoją ciężką maszynówę.
Wywlekli na Aortę wszystkie meble, jakie wpadły im w ręce, żeby podzielić korytarz skleconymi naprędce barykadami. Szafy, krzesła, biurka, stoły, a nawet wyrwane ze ścian koje – cokolwiek znajdowało się na wyposażeniu kajut, teraz miało posłużyć za ostatnią linię obrony załodze Dixiema. Otwarte pojemniki z amunicją rozstawiono po podłodze tak, by w trakcie strzelaniny każdy miał do nich łatwy dostęp. Zdawali sobie sprawę, że trzeba im tony ołowiu i trotylu, żeby odeprzeć atak Madery.
Armand dyrygował swoimi ludźmi, którzy kryli się za osłonami repetując karabiny. Żywo gestykulował rękami wydając rozkazy. A w zasadzie jedną ręką, bo druga, przewiązana bandażem, tylko huśtała się z lewa na prawo na zrobionym ze spranej bandany temblaku.
- Zabezpieczyć flanki! Flanki, kurwa, flanki! Czy to ci wygląda na flankę?! - rzucał reprymendę za reprymendą, bo narastający w szeregach popłoch nie ułatwiał mu pracy.
Isab podobnie dyscyplinował swoich chłopaków, którzy drżącymi dłońmi wsuwali naboje do magazynków. Co rusz któremuś palce odmówiły posłuszeństwa i pociski z brzękiem rozsypywały się po podłodze. Inni dociągali jeszcze paski kamizelek kuloodpornych, ale szło im to równie nieporadnie, jak ładowanie broni ich kolegom.
- Dalej, dalej! Czas goni! - krzyknął Isab.
I nie pomylił się. Ledwie powiedział te słowa, na grodzi, którą zatrzaśnięto, by oddzielić dziobową część Aorty od śródokręcia, pojawiła się ognista smuga – z początku nieduża, ale prędko rozrastająca się i sypiąca na boki deszczem iskier. Żołnierze Madery przebijali się palnikami przez wrota. Płomienna krecha przesuwała się ku sufitowi, ociekając rozżarzonymi kropelkami topionego metalu.
Rubieżnicy oparli karabiny na prowizorycznych barykadach i zerkali po sobie z przestrachem. Mimo panującego w korytarzu chłodu, ich twarze błyszczały potem. Zgodnie wbijali wzrok w świetlistą linię na grodzi. Obsesyjnie prostowali i zginali palce zaciśnięte na kolbach, jakby te ostatnie poprawki chwytu mogły ocalić im życie.
- Strzelać bez rozkazu! - powiedział Armand i oparł lufę pistoletu maszynowego na owiniętej temblakiem ręce. Po prawdzie mógł sobie darować to polecenie, bo jego ludzie i tak byli gotowi bez zastanowienia walić we wszystko co wylezie z przedziurawionej grodzi.
Palniki trzeszczały jeszcze przez dłużące się w nieskończoność sekundy, a potem ucichły. Rozległy się dwa uderzenia w pocięte ognistym śladem drzwi i szeroki kawał metalu z hukiem runął na podłogę. Rubieżnicy spodziewali się, że z otworu w grodzi od razu wyłonią się zabijaki Madery, ale zamiast nich, zobaczyli tylko puszkę, która łukiem poleciała między barykady. Patrzyli przez chwilę, jak toczy się między nogami, a potem coś trzasnęło, syknęło i Aortę wypełniły kłęby szarego dymu.
Pierwsza odezwała się maszynówa Isaba. Nie było sensu dłużej zwlekać, więc szarpnął za spust. Podskakujący na dwójnogu karabin plunął gradem pocisków. Taśma z nabojami ekspresowo znikała w szczelinie donośnika, a dymiące łuski wylatywały w powietrze.
Do spluwy Isaba prędko dołączyły pozostałe karabiny. Ich ogłuszający terkot odbijał się echem po okrytej zasłoną dymną Aorcie. Niewidoczny wróg zaraz odpowiedział ogniem i nie szczędził nabojów. Serie z automatów dziurawiły powywracane meble i rykoszetowały od ścian korytarza. Zabłąkane kule rozerwały ramię jednego, przebiły kamizelkę drugiego, a nawet wpadły do mesy, gdzie dzwoniły o porozwieszane rondle i gary – jakby wariat uderzał na chybił trafił w wielgachne cymbały.
- Wycofują się! Nie przestawać!
Armand nie widział więcej, niż pozostali i nie miał pojęcia, czy ludzie Madery są w odwrocie czy wprost przeciwnie, ale zełgał, żeby pokrzepić pozostałych. Uznał to za konieczne, bo maszynówa Isaba właśnie wyrzuciła z siebie ostatnie pociski, szczęknęła i zamilkła. A przecież to ona nadawała rytm tej strzelaninie i to nic innego, jak jej dudnienie podnosiło na duchu załogę Dixiema. Zagrzewało do walki lepiej, niż wzniosła przemowa albo żołnierska przyśpiewka.
- Wycofują się! Pogonić dziadów! - zawołał znowu Armand. Chciał wykrzesać trochę energii z wystraszonych kompanów, ale przedobrzył. Jedynym, który wziął sobie do serca jego słowa, był Tim Tim o ciężkim umyśle i gorącym sercu.
- Tim Tim, pogonić dziadów! - powtórzył bezmyślnie chłopaczek i rzucił się do przodu, prując na lewo i prawo z krótkiego karabinka.
- Czekaj! Stój! - Armand nie dał rady go powstrzymać.
Ledwie chłopaczek wyskoczył zza barykady, nogi ugięły się pod nim. Wypuszczony z dłoni karabinek zagrzechotał o podłogę, a sam Tim Tim padł obok niego. Na podkoszulku dzieciaka czerwieniały ślady po kulach, które przeszyły na wylot jego chude ciałko.
Armand chciał ruszyć młodemu na pomoc, bo zdawało mu się, że słyszy jeszcze cieniutki głosik: „Tim Tim, pogonić dziadów!"... Ale to było złudzenie. Pozostał więc na pozycji, patrząc bezradnie na dzieciaka, którzy leżał twarzą do ziemi i ani nie gadał, ani nie oddychał. Tim Tim karnie, jak to on, wypełnił nonsensowny rozkaz i drogo zapłacił za swoje posłuszeństwo.
Isab odrzucił na bok pas po nabojach i rzucił się do zasobnika z amunicją, żeby wyciągnąć z niego świeżą taśmę. Kuląc się przed ostrzałem przestąpił przez jednego z palaczy. Mężczyzna osunął się na podłogę i wykrwawiał z rozerwanego pociskiem brzucha. Ściskał w dłoniach wypływające bebechy i rzęził błagalnie. Kawałek dalej wrzeszczał inny z rubieżników, któremu ludzie Madery odstrzelili rękę. Zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze jęknąć raz i drugi, patrząc jak osmalony kikut strzyka krwią.
Mimo błagań, Isab nie zatrzymał się przy nich, bo wiedział, że nie jest w stanie im pomóc. Mógł tylko ratować pozostałych, a do tego potrzebował amunicji. Przemykał więc dalej, od barykady do barykady, widząc, jak kolejni z jego ludzi padają pod ostrzałem... Aż nagle zamarł bez ruchu. Kątem oka dostrzegł scenę tak osobliwą, że przez chwilę nie wierzył, w to, co widzi.
Daleko za rubieżnicką obroną, za ostatnią z barykad, tam, gdzie rzedł już rozpylony przez ludzi Madery dym, zauważył postawną sylwetkę Mahakanina. Przygarbiony najemnik przekradał się na paluszkach przez huczącą wystrzałami Aortę, a za nim, w takiej samej idiotycznej pozie dreptał... Roben? Isab przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze.
- Co... co ty tu... - zaczął, ale jego głos przepadł w nawałnicy wystrzałów.
Roben pochwycił zdumione spojrzenie kolegi i w odpowiedzi tylko położył palec na ustach. A potem po cichutku przebiegł na drugą stronę korytarza. Jak dzieciak, który się bawi w chowanego.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...