Rozdział V: WIELKI PŁASKOWYŻ MAAL (7)

9 1 3
                                    

Choć ludzie porzucili krystiańską metropolię, ona nie chciała umrzeć. Wzniesiona ze zmiennokształtnego kamienia rozrastała się, zarastała i zrastała. Pochłaniała ulice, place i zaułki, oplatała samą siebie skamieniałymi mackami i tworzyła nieustannie przeobrażający się organizm. Jej budowle zlepiały się ze sobą, wnikały jedna w drugą, jeżyły się nowymi wieżyczkami, wypuszczały przypory i rozrywały grunt pęczniejącymi fundamentami.

Kto mógł przypuszczać, że żywy budulec będzie sobie tak okrutnie poczynał z dziełem ludzi, którzy przed wiekami pozostawili go na pastwę losu?

Wespół z kamieniem Miastem Tysiąca Katedr władał piasek.

Przez stulecia pustynne burze naniosły go tyle, że zniknęły pod nim kocie łby, którymi wyłożono ulice. Ale na to akurat Margot nie zwróciła uwagi, bo zamiast patrzeć pod nogi wciąż zadzierała głowę. Nie mogła nadziwić się onirycznej architekturze, która ją otaczała. Na moment zapomniała nawet o potwornym zmęczeniu – tak bardzo pochłonął ją widok opustoszałej stolicy Krystian.

Czuła się jak mikrob, który wżera się w żywą tkankę. Gdzie spojrzała kamienne odrosty łączyły ściany domów z chodnikami, jak ścięgna mocują mięśnie do kości. Ciągnęły się nad ulicą pojedynczymi włóknami, zaplatały na gzymsach, galeriach i lukarnach, odchodziły od dachów poskręcanymi pnączami, a od świątyń odstawały kolcami, upodabniając kopuły do krabich skorup. Margot mogłaby przysiąc, że wpatrując się w kamienne konstrukcje widziała jak chropowata powierzchnia porusza się i pulsuje skrywanym w sobie życiem.

Ono drzemało w zasklepionych kamieniem drzwiach i oknach, w poczerniałych ścianach, w zdeformowanych pomnikach, w strzelistych wieżach, przelewało się schodami, pełzało rynsztokami... Wyczuwało się to życie nawet w wieńczących kościoły krucyfiksach, które ciemnymi konturami odcinały się od stalowoszarego nieba.

I nagle Margot zdała sobie sprawę, że patrzy na coś, co nie pasuje do wzniesionej z kamienia i piasku scenerii. Wokół świątynnych iglic krążyły wielkie czarne ptaszyska. Rzecz najzwyklejsza w świecie... Ale nie na Maalu. Coś tu nie grało. Skorpiały, wężonogi, karausze, krzemiaki... Wszystkie te pokraczne dziwadła idealnie pasowały do pustynnego krajobrazu, jednak swojskie ptaki to co innego. Wyglądały tak obco w tym miejscu. Jak gdyby przyleciały w odwiedziny z innej strefy klimatycznej Turpina. Czy faktycznie tak było?

Zanim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, wydarzyło się coś dużo dziwniejszego, niż przelot ptactwa nad kościołami.

W Mieście Tysiąca Katedr rozbrzmiały dzwony. Ich mocne bicie dobiegało zewsząd i niosło się echem po wyludnionych ulicach. Niektóre rozbrzmiewały bliżej, inne dalej, głośniej, ciszej, a ich dźwięki nakładały się na siebie i mieszały w jednym ogłuszającym dudnieniu. Czyżby krystiańska metropolia chciała przepłoszyć tego natrętnego mikroba, który zakłócił jej trwający od wieków spokój?

Tak czy inaczej, Margot nie zawróci. Niby dokąd? To miasto dało jej nadzieję. Wątlutką, ale jednak! Bo skoro dzwony rozbrzmiały, to ktoś pociągał za zwisające z nich sznury. Kamień może i jest zmiennokształtny, ale takiej sztuczki nie potrafi. W mieście wciąż byli ludzie. Musieli tu być.

Wypatrywała ich w bramach, na placach i schodach, przy wyschniętych fontannach, między kolumnadami... Nigdzie ich jednak nie widziała. Za to co rusz znajdowała wzrokiem demoniczne gęby gargulców. Skrzydlate maszkarony czaiły się na gzymsach, na szponiastych łapach zwieszały się z parapetów i łypały złowrogo zza węgłów. Jak gdyby Krystianie musieli sobie bezustannie przypominać o tym, że złe czyha za rogiem.

Doszła wreszcie do dziedzińca strzelistej katedry, która obficiej, niż inne, pokryła się kamiennymi porostami. Przypominała obumarłe drzewo, którego zdrewniałe konary krzywiły się i zachodziły jeden na drugi w kolczastej wysuszonej plątaninie. Niegdyś ta budowla musiała robić piorunujące wrażenie. Jej majestat nawrócił pewnie niejednego ateusza. Teraz zresztą też imponowała swoim wyglądem, ale w ponury i zatrważający sposób.

Margot zatrzymała się na środku ogromnego dziedzińca, który wyłożono dwubarwną kostką. W misterny sposób połączono ze sobą jaśniejszy bruk z ciemniejszym, by uzyskać kształt wielkiego krzyża, którego ramiona sięgały ustawionych po okręgu posągów. Figury przedstawiały brodatych starców, których imion nikt już od dawna nie mógł pamiętać. Jeden z nich trzymał w żylastych rękach dwie zapisane od góry do dołu tablice, inny wspierał się na grubym pastorale, był jeszcze taki z owieczką i taki w sandałach, w tiarze, na koniu... Każdy mógł w tym panteonie znaleźć swojego ulubieńca.

Posągi wzniesiono dla wiernych zdążających na modły, ale dla kogo stworzono wielgachny krzyż, którego nie szło ogarnąć wzrokiem z poziomu ziemi? Kto miał podziwiać z wysoka tę brukową mozaikę? Jakieś bóstwo spoglądające z nieba? A może chodziło o ptaki?

Bo one wciąż kołowały nad wieżami katedry. Czarnymi stadami przemykały nad dachem świątyni i nurkowały pod narosłymi na gmachu kamiennymi łukami. Latały zwartym szykiem – nie jak zwierzęta, ale wytrenowani lotnicy. W doskonałej harmonii wykonywały zwrot za zwrotem, to podrywały się, to opadały... Do czasu aż jedno z nich nie oderwało się od reszty i nie poszybowało w dół – do tyciego mikroba, który podziwiał podniebne akrobacje z poziomu wielkiego krzyża zdobiącego powierzchnię dziedzińca.

Kiedy ptaszysko zniżało lot, Margot zdała sobie sprawę, że niedoszacowała jego rozmiarów. Było wielkie jak człowiek... Nie, ono po prostu było człowiekiem. To, co wzięła za jakiegoś sępa czy kondora, w rzeczywistości było kobietą odzianą w czarny habit, który rozpościerała na boki niby skrzydła lotni. Podchodząc do lądowania komicznie przebierała nogami i w ogóle wyglądała dosyć groteskowo w łopoczącej szacie, z rozłożystym kornetem na głowie, którego szerokie, wygięte w literę „V" płaty unosiły się w podmuchach wiatru.

Kobieta zadreptała, kiedy jej stopy dotknęły ziemi, wyhamowała, po czym oznajmiła bez słowa powitania:

- Pomogę ci.

Nie mówiła tonem troskliwym. Prędzej takim, jakim dyscyplinuje się podwładnego. Jak gdyby rozkazywała, a nie oferowała opiekę.

W każdym razie Margot tak to odebrała. Mogła się jednak mylić, bo zmęczenie, które na zmianę znikało i pojawiało się w czasie ostatnich godzin, teraz dopadło ją raz a dobrze. Nogi się pod nią ugięły i zdążyła jeszcze tylko pomyśleć o tym, że jej półautomat ze składaną kolbą spoczywa w kaburze pod kurtką. To dobrze, że nie straszy nim nieznajomej? A może powinna go właśnie wyciągnąć? Czy tak nie byłoby bezpieczniej? A może...

Może, może, może... Tylko to jedno słowo pobrzmiewało jeszcze w jej głowie, kiedy traciła przytomność.


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz