Rozdział I: DZIECKO Z DIXIEMA (4)

16 6 8
                                    


Sześć osób wynurzyło się z wnętrza statku.

Przodem szedł postawny mężczyzna w długim płaszczu barwy bordo. Na głowie nosił brązowy zamszowy kapelusz, kształtem zbliżony do fedory. Spod zawiniętego do góry ronda wystawały kręcone rude pukle, które opadały aż na ramiona, a na skroniach łączyły się z krzaczastą brodą tego samego płomiennego koloru. Mężczyzna, wyraźnie kulejąc, ostrożnie stawiał kroki na śliskim od deszczu trapie. Gdy złapał za barierkę, by pomóc sobie w utrzymaniu równowagi, z rękawa płaszcza wysunęła się masywna proteza, której szpiczaste zakończenie przywodziło na myśl szczypce autołapów.

Z tą sztuczną ręką i przetrąconą nogą wyglądał, jak człowiek, któremu wszechświat spuścił tęgi łomot. Za to z bezwzględnej gęby faceta dało się wyczytać, że nie pozostał wszechświatowi dłużny.

Za nim podążało dwóch krępych mięśniaków w uwalanych smarem kombinezonach i wełnianych czapkach na głowach. Jeden ciemnoskóry, z zabliźnionym śladem po oparzeniu na policzku, drugi o cerze śniadej i rysach nienaturalnie łagodnych, niemal dziewczęcych.

Kolejny załogant był mężczyzną szczupłym, gładko ogolonym, z nienagannie przyczesanymi blond włosami na głowie. Odziany był w jednoczęściowy kostium, jaki lata temu nosili oblatywacze myśliwców. Szedł powoli, ze spuszczoną głową i nieprzytomnym wzrokiem, jak gdyby nic go nie obchodziło, gdzie właśnie wylądował i po co.

Natomiast człowiek idący obok niego wyglądał jak jego całkowite przeciwieństwo. Burza czarnych włosów, kilkudniowy zarost, przyciemniane okulary na pół twarzy. Jedną dłoń wcisnął głęboko w kieszeń podbitej futrem pilotki, a w drugiej trzymał długą żarzącą się cygaretkę. Sponad okularowych szkieł strzelał oczami na lewo i prawo z łajdackim uśmiechem na ustach, jak gdyby już kombinował co i komu podwędzić.

Ten rubieżnicki korowód zamykała kobieta w granatowej przeciwdeszczowej kurtce. Na głowę naciągnęła kaptur, spod którego wystawały tylko pojedyncze kosmyki wiśniowych włosów, a na plecach dźwigała worek w oliwkowym, kojarzącym się z wojskowym rynsztunkiem, kolorze. Do piersi przyciskała okutane kocem zawiniątko, które wsunęła pod połę okrycia, by uchronić je przed siekącym deszczem.

- Kto was, kurwa, uczył latać?! - wrzasnął bosman, wychodząc im naprzeciw.

- Pewnie ten sam, co was cumować! – odkrzyknął kuternoga w bordowym płaszczu.

Bosman mierzył ich czujnym wzrokiem, kiedy zeszli z trapu i gromadą stanęli pod dziobem okrętu.

- Chcę rozmawiać z kapitanem - oznajmił. - Który to?

- Z kapitanem nie pogadasz. Zajęty – odezwał się znowu ten w bordowym płaszczu.

- Pewnie tą awarią, katastrofą ekologiczną, co?

Załoganci Dixiema wpatrywali się w bosmana niewzruszenie, kiedy ten chodził od jednego do drugiego i zaglądał wszystkim w oczy, jak gdyby potrafił z nich wyczytać prawdziwe intencje przybyszów.

- Dajcie tu pierwszego! Z nim będę mówił.

- Pierwszy też zajęty – odparł natychmiast kuternoga. - Być może również awarią.

Rozjuszony bosman zbliżył się do niego, zadzierając głowę, bo różnica wzrostu między mężczyznami była znaczna.

- A ty kim tu, kurwa, jesteś? - Ze szczerbatych ust poleciały kropelki śliny.

Kuternoga zdjął kapelusz, zamachał nim w teatralnym geście, po czym przedstawił się:

- Drugi oficer Ian Rayt. Do usług!

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz