Różne przypuszczenia snuto na temat starej klatki w ładowni krążownika. Była tam od zawsze i każdy miał własną teorię tłumaczącą jej pochodzenie.
Wedle jednej z nich, za wojen Slewerów z Drugiej Galaktyki Dixiem należał do handlarzy niewolników, którzy zaopatrywali armie konfliktu w mięso armatnie. W tamtym czasie to był rentowny interes. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzili mutanci z Mgławicy Lazara. Oni potrafili biec do szturmu, nawet gdy pocisk oderwał im głowę, więc schodzili jak świeże bułeczki. Tak w każdym razie gadali starzy weterani, którzy zarzekali się, że walczyli w okopach Drugiej Galaktyki. Ilekroć wspominali bezgłowych niewolników, wzdychali z sentymentem: „Teraz już takich nie robią!". Piękne to były opowieści, choć wątpliwej wiarygodności, bo slewerskie wojny miały miejsce dobre dwa wieki przed narodzinami tych gawędziarzy, którzy w rzeczywistości byli włóczęgami w szmatach z demobilu.
Nikt więc tak naprawdę nie mógł potwierdzić, czy Dixiem dowoził niewolników na fronty Drugiej Galaktyki, czy nie. Wielu w to powątpiewało i obstawało przy tym, że klatka służyła do izolowania marynarzy, którym chronica odebrała rozum. Żeby nie pałętali się po statku w morderczym szale, wsadzano ich za kraty. To też miało ręce i nogi. W przeciwieństwie do innej teorii, zgodnie z którą Dixiem służył do przewozu ludożerczych koszatniczek na areny Kolosa. Po pierwsze, nie wiadomo, czemu akurat koszatniczek, skoro one z łatwością mogły przecisnąć się przez kraty. Po drugie, na arenach Kolosa walczyli wyłącznie zrobotyzowani ludzie. Po trzecie wreszcie – na co koszatniczkom sedes i umywalka? Nie, w tę wersję nie wierzyli nawet ci, którzy ją powtarzali. Tylko dlaczego w takim razie paplali w kółko te brednie? To kolejna z wielkich tajemnic Dixiema.
Roben znał, oczywiście, wszystkie te historie, ale po prawdzie nie dbał o to, skąd na pokładzie zabytkowa klatka. Interesowało go tylko, jak z niej zwiać.
Spacerował w tę i we w tę, to bębniąc paznokciami o pordzewiałe pręty, to zaglądając w otwór zamka. Zadzierał głowę i przyglądał się spojeniom krat, szarpał za drzwi, jakby liczył na to, że same się otworzą, a potem siadał na pryczy, wypalał papierosa, po czym wznawiał swój obchód.
- Odpuść, nie wyjdziesz stąd – rozległ się niski chrapliwy głos.
Roben rozejrzał się w ciemnościach, rozjaśnionych tylko plamami żółtawego światła wokół zwisających ze stropu żarówek. Wytężył wzrok, ale nikogo nie dojrzał.
Ładownia była obszernym pomieszczeniem, choć do reszty zagraconym. Wszelkiego rodzaju pudła, skrzynie, beczki i kufry piętrzyły się pod sufit. Niektóre z nich zalegały tam od lat i pamiętały jeszcze poprzednich właścicieli Dixiema, tych, którzy kapitanowali okrętowi na długo przed Aaronem. Świadczyły o tym pieczęci na ładunku – zapomniane kody sprzed dziesięcioleci, albo i wieków.
Co więcej, nie doglądana przez nikogo ładownia zarosła brudem. W zakamarkach szarzały rozłożyste pajęczyny, które niby firanki falowały przy podmuchach z wentylacji, a w powietrzu czuło się stęchliznę, kurz i kiszonkę. Ten smród przyprawiał o mdłości.
- Idź spać. Niczego nie wymyślisz – ktoś znowu zachrypiał w mroku.
Roben ponownie wyjrzał zza krat. Tym razem dostrzegł postać skuloną między obłażącym z farby kontenerem i kolekcją zmatowiałych, nieprzejrzystych słojów, które trzymano, bo trzymano, ale ich zawartości lepiej było nie sprawdzać.
Mężczyzna otulił się płaszczem i wsparł głowę na trzymanym między nogami karabinie. Wydawać się mogło, że drzemie, choć przecież czuwał. To był jeden z Mahakanów Habana – w pierzastym płaszczu, z tatuażami na powiekach. Światło kołyszącej się pod sufitem żarówki przesuwało się z lewa na prawo po jego ogolonej, ciemnobrązowej czaszce. Pióra, którymi zdobione było okrycie mężczyzny, poruszały się w rytm jego głębokiego, spowolniałego oddechu.
- Co tu robisz? - spytał Roben.
- A jak myślisz? Kazali pilnować, to pilnuję.
Mahakanin, nie otwierając oczu, oparł się plecami o ścianę, wyprostował nogi, a karabin obrócił w dłoniach i położył na muskularnych udach. Broń wynurzyła się spod płaszcza i znalazła w zasięgu światła. Roben po raz pierwszy w życiu miał okazję przyjrzeć się autentycznej mahakańskiej snajperce. A było, co podziwiać – perła rusznikarstwa!
Na metalu wytrawiono wzory, które długą lufę upodabniały do węża z rozdziawioną paszczą. Zamek przypomniał łuskowaty ogon jakiegoś gada, ażurowa konstrukcja muszki i szczerbinki łączyła się w ślepie o pionowej źrenicy, a spust miał kształt zakrzywionego pazura. Wszystko to inkrustowano miedzianymi i srebrnymi nićmi, które uwydatniały wypukłość rytów i nadawały im szlachetnego wyglądu. Dodatkowo broń oksydowano na kolor kobaltowy, co tylko podkreślało jej wyjątkowy charakter.
Była jeszcze kolba, która sama w sobie stanowiła małe dzieło sztuki. Jako wiszący na ścianie relief pierwszorzędnie przyozdobiłaby salon myśliwego, bo z wielkim kunsztem wyrzeźbiono na niej scenę polowania. I to jaką! Obrosły chityną skorupiak piął się na tylne odnóża, sięgając głowy mężczyzny w zwierzęcych skórach. Ten jedną rękę zanurzał w najeżonej kłami paszczęce, by pochwycić długi, obślizgły jęzor, a w drugiej ściskał fuzję wycelowaną w mięsiste podbrzusze poczwary. No, no, takich polowań często się nie widywało! A najpewniej nigdy – rodziły się w głowach rzemieślników, którzy nie wyglądali poza cztery kąty swoich pracowni. Ale, trzeba im oddać, mieli fantazję.
Kolba przyciągała wzrok nie tylko zdobieniami, ale też wbudowanym w nią ostrzem, które pozwalało w razie potrzeby zamienić karabin w broń białą. Starczyło chwycić za lufę i machać nim jak toporem. Niespotykany wynalazek!
- Przestań się gapić – mruknął sennie Mahakanin, który, mimo zamkniętych oczu, wyczuwał doskonale, co się wokół niego dzieje.
Roben usiadł na pryczy i sięgnął do leżącego na niej prochowca. Z kieszeni wyjął skórzany woreczek. Rozciągnął między palcami bibułkę i rozsypał na niej tytoń. Już chciał zapalić sklejonego papierosa, gdy poczuł nagle, jak żołądek podchodzi mu do gardła.
Ilekroć pędzący okręt zmieniał kurs, sztuczna grawitacja potrzebowała chwili, żeby dotrzymać mu kroku. Zanim się na nowo ustabilizowała, żarówki bujały się na kablach, głośno poskrzypywały skórzane pasy, którymi zabezpieczono skrzynie i beczki, a bebechy Robena wywracały się na lewą stronę.
Nie była to zresztą jedyna dolegliwość, jaka mu dokuczała. Choć miał na sobie tylko koszulę i spodnie, pocił się jak prosię. Ubranie kleiło się do skóry, a na torsie i pod pachami wykwitały wielkie ciemne plamy. Domyślał się przyczyny tego skwaru – piece talarowe rozpalono do czerwoności rezerwą paliwa. Innymi słowy, wdrażano w życie straceńczy plan Iana Rayta.
- Niedługo wszyscy zginiemy - rzucił w ciemność, a ciemność odpowiedziała mu posępnym głosem Mahakanina:
- Kiedy Yor powie, że czas umierać, to się umrze.
- Yor? A nie Rayt?
Mahakanin milczał – albo znużyła go pogawędka, albo naprawdę zasnął.
Roben zapalił papierosa i wyciągnął się na pryczy. Pod głowę wsunął zwinięty w kłębek prochowiec. Zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił z ust chmurę dymu. Zapatrzył się w szare smugi plączące się w powietrzu.
A co jeśli tatuowany mruk faktycznie uciął sobie drzemkę? - przyszło do głowy Robenowi. Szansa na ucieczkę! Starczyło, żeby otworzył klatkę i przekradł się obok śpiącego strażnika. Ale jak sobie poradzi z zamkiem? Wytrychem... Tylko skąd wytrych? Jakby wygiąć kawałek metalu... Zastanawiał się, czy ma przy sobie coś, co by się do tego nadało. Mieszek z tytoniem, zapalniczka... Nie, nie... Garść turpińskich drobniaków... Też nie... Pasek! Przecież nie zabrali mu paska! A pasek, jak to pasek, ma sprzączkę! Gdyby tak...
- Śpij, nie kombinuj – odezwał się Mahakanin.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...