- Zagrałem i przegrałem! - oznajmił nonszalancko Yor. Rozprostował nogi na biurku, przy którym do niedawna urzędował Ian Rayt, i tłumaczył siedzącemu naprzeciwko Robenowi: - Zachciało mi się legendarnego Magnitora, ale karta nie podeszła! Przerżnąłem i Magnitora, i Dixiema, oto cała historia! O co miałbym mieć do ciebie pretensje? Pofartowało ci się, kolego Robenie. Może z kolejnej partii to ja wyjdę zwycięsko, kto wie?
Ściągnął z nosa lustrzanki i przetarł podkrążone, zmęczone po długim dniu oczy. Siedząc twarzą w twarz z Yorem, Roben przypomniał sobie, czemu tamten tak rzadko pokazywał się bez okularów. Próbował ukryć za przyciemnianymi szkłami krecie, głęboko osadzone oczka, które nijak nie pasowały do wizerunku awanturnika i amanta. Za to dobrze współgrały z prawdziwym charakterem Yora, który ponad wszystko był przebiegłym krętaczem.
- Powiedz mi - odezwał się Roben po chwili zadumy, - co się tak właściwie wydarzyło na Magnitorze?
Yor wzruszył ramionami.
- Skąd mam wiedzieć? Ja tam tylko dowodziłem! Ktoś w coś strzelił, coś innego wybuchło, reakcja łańcuchowa... Czy ja się na tym znam? W każdym razie pierdolnęło. - Skwitował krótko i zapalił jedną ze swoich aromatycznych cygaretek. - Nieważne, co za nami, ważne, co przed nami. Na rozkaz Rayta przepaliliśmy cały talar, a więc nie mamy paliwa, żeby dolecieć na tę planetę skarbów, którą odkrył twój ojciec. - Zamyślił się i dodał: - Znam parę miejsc, gdzie mogą nam pomóc, ale nie wiem, czy ich zapasy będą wystarczające.
- Też znam parę miejsc – powiedział Roben, mając na myśli jedno bardzo konkretne miejsce, ostatni cywilizowany świat przed Kordonem. - Wszystko w swoim czasie! - machnął ręką. - Nie po to chciałem z tobą rozmawiać. Obmyśliłem dla ciebie propozycję, a skoro już ustaliliśmy, że nie masz do mnie o nic pretensji, to może ją nawet przyjmiesz.
- Zamieniam się w słuch!
- Chciałbym, żebyś objął stanowisko pierwszego oficera.
Yor pokiwał głową, zaciągnął się i odpowiedział, wydychając chmurkę dymu:
- Z przyjemnością. - Po czym dodał z uśmiechem: - Panie kapitanie!
- Dobrze – powiedział Roben, - w takim razie każ ludziom zrobić porządek na statku, żebyśmy jak najszybciej mogli ruszyć w dalszą drogę.
- Tak jest! - Yor zasalutował dwoma palcami, między którymi sterczała żarząca się cygaretka, po czym zrzucił nogi z biurka i ruszył do wyjścia. Na odchodnym pstryknął jeszcze w wielgachny nos chomika ludojada, którego trofeum zdobiło ścianę. Zanim zdążył wyjść, zatrzymał go w progu głos Robena:
- Aha, jeszcze jedno! Musimy się zastanowić, co zrobimy z jeńcami.
- Z ludźmi Madery? - Yor znów się uśmiechnął, ale tym razem było w jego uśmiechu coś paskudnego. - Po kłopocie! Mahakanie się nimi zajęli.
- Mahakanie?
- W rewanżu za to, że załatwili jednego z nich. Próbowałem ich powstrzymać, ale... - Rozłożył ręce. Po tonie głosu wiadomo było, że w rzeczywistości niczego nie próbował. - W każdym razie sprawa załatwiona - dokończył i wyszedł z kajuty.
Roben wstał od biurka i jego spojrzenie padło na płaszcz Iana Rayta przewieszony przez oparcie krzesła. Przesunął palcami po bordowej skórze, z której wykonano okrycie. Szkoda, żeby taki dobry płaszcz się marnował... Zdjął go z oparcia i przymierzył, przedtem zrzucając z ramion własny prochowiec, który poczerniał od krwi Madery. Pochwycił wzrokiem swoje odbicie w iluminatorze. Tak, szkoda, żeby się marnował – pomyślał Roben i poprawił szeroki kołnierz skórzanego płaszcza.
Następnie podszedł do pianina, na którym leżał stos winylowych płyt. Przejrzał kilka z wierzchu i wybrał na chybił trafił. Żadna z nazw nic mu nie mówiła, ale liczył na to, że wylosuje coś przyjemniejszego dla ucha, niż ta kakofonia, którą zwykle puszczał Ian Rayt. Padło na płytę w tekturowej okładce opisanej tajemniczo: „Esbjorn Svensson Trio" i niżej, równie zagadkowo: „From Gagarin's Point of View". Nie zamierzał zresztą przywiązywać się do tych napisów, bo najpewniej były nic nieznaczącym przeinaczeniem któregoś z ziemskich języków. W końcu okładka z Ziemią nie widziała się na oczy, a i sam nośnik był pewnie którąś z kolei kopią... O ile sama muzyka pochodziła z Ziemi, bo i z tym mogło być różnie!
Tak czy inaczej, ułożył płytę pod igłą gramofonu i włączył odtwarzacz. Z imitującej kwiatowy kielich tuby popłynęły pierwsze dźwięki utworu. Nawet zdatne do słuchania – zawyrokował w myślach Roben.
Oparł się o połyskującą czarno klapę, pod którą skrywała się klawiatura pianina i zapatrzył się przez szybę iluminatora.
W próżni unosiły się ciała rubieżników Madery. Dryfowały do wtóru dobiegającej z gramofonu muzyki. A więc tak Mahakanie rozwiązali sprawę jeńców – pomyślał i zaraz przyszło mu do głowy, że w porównaniu z tą karą, los, jaki zgotował Raytowi, zakrawał na akt łaski. Zwłaszcza, że niektórym z drabów najemnicy Habana założyli jeszcze hełmy. Chyba dla sadystycznego żartu, bo tlenu mogło nieszczęśnikom starczyć raptem na kilkanaście minut. Bardzo długie kilkanaście minut, przez które mieli myśleć tylko o tym, że umierają.
Widział – a może wydawało mu się, że widzi, - jak po błyszczących przesłonach hełmów rozchodzi się mgiełka łapanych w panice oddechów. Odwrócił wzrok od koziołkujących w kosmicznych ciemnościach ciał – i tych zamarzniętych na kamień, i tych martwych za życia. Spojrzał daleko przed siebie i zasłuchał się w łagodny szum perkusji w kawałku jazzowego trio. Karadańskie słońce przezierało przez chmurę metalowych odpadów, które krążyły między dwiema częściami rozerwanego w pół wraku Magnitora.
- Dobra robota, młody! Zawsze w ciebie wierzyłem – usłyszał za plecami.
Obrócił się, żeby sprawdzić, kto mówi, ale w kajucie nikogo nie było.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...