Rozdział III: OGNIEM I SZAMPANEM (6)

9 1 3
                                    


Hordyński podszedł do drzewa, wsparł dłoń na lepkiej od różowawej żywicy korze i puścił pawia. Rzygał, jak gdyby chciał wyrzucić z siebie nie tylko treść żołądkową, ale i wszystko, co zobaczył tego dnia na Luzanie.

- Ostrożnie! Pobrudzi pan swoje bielutkie wdzianko! - Finn upomniał Hordyńskiego dobrotliwie, po czym poklepał go po plecach. Z delikatnością matki doglądającej chorującego dziecka. - Dużo wrażeń jak na taki młody żołądek, co?

Dużo. Zdecydowanie za dużo. Hordyński wyprostował się, ale przedwcześnie. Torsje zaraz na powrót zgięły go w pół i ponownie zwymiotował. Jeszcze przez chwilę charczał i krztusił się, po czym, przecierając twarz chustką, obrócił się do Finna.

Stary felczer wciąż nie miał na sobie oficerskiego munduru, ale bonżurkę zamienił na zwykłą szarą marynarkę. Był gotów do wyjazdu, czym dawał przykład swoim żołnierzom. Oni także szykowali się do odlotu. W mroku, jaki zapadł nad Luzaną, kiedy chmury dymu zasnuły niebo, pakowali sprzęt i meble na ruchome platformy. Loed poganiał ich dla pewności, ale jego pokrzykiwania były zbędne. Karmazynowa łuna zbliżającej się pożogi wywierała presję dużo skuteczniej od niego.

Oczywiście, cała operacja była precyzyjnie zaplanowana i zarezerwowano dość czasu na ewakuację, ale apokaliptyczna atmosfera, chciał nie chciał, udzielała się wszystkim. Choć rozkazy były wykonywane sumiennie, tu komuś zadrżała ręka, tam ktoś upuścił jakąś skrzynię. Niełatwo było wykonywać nawet doskonale wyćwiczone czynności w scenerii, której teraz było już bardzo daleko do rajskiego zakątka.

Rozpalone powietrze gryzło w gardła, gorący wiatr targał palmowymi liśćmi, a na rozświetlonych czerwono murach kolonialnej posiadłości rysowały się cienie egzotycznych drzew.

- Nie wygląda pan dobrze, panie Marku. - Finn przyjrzał się kredowobiałej twarzy Hordyńskiego. - Nic to! Dojdzie pan do siebie na pokładzie wahadłowca. Pozwoliłem sobie wydać dyspozycje i pański pilot szykuje już pojazd do podróży. Tak czy inaczej, musimy się stąd zabierać. Sądzę, że po tym, co pan zobaczył, bez wahania przyjmie pan misję, o której mówiliśmy. Sam pan rozumie, Turpina nie może spotkać taki sam los. Musimy go przed tym uchronić. Nie, nie my, pan musi tego dokonać!

Podążali wąską ścieżką, którą parę godzin wcześniej Hordyński zmierzał na spotkanie z felczerami. Wtedy nawet nie przypuszczał, jakie makabryczne atrakcje czekają go podczas pobytu na tej planecie. I faktycznie, teraz pragnął ponad wszystko polecieć na Turpina. Finn miał rację. Chociaż w tym momencie żadnej roli nie odgrywały mrzonki pokroju osobistych ambicji czy dziecinnych marzeń o bohaterstwie i karierze. Ba! Nie chodziło nawet o ocalenie tamtej planety przed zagładą. Wszystkie romantyczne wyobrażenia na temat profesji felczera, jakie Hordyński wyniósł z Gamy, legły w gruzach w ułamku sekundy. Nie czuł już żadnej zawodowej powinności i niczego już nie chciał. Prócz tego, by zwiać z Luzany. Byle dalej od okropieństw, których był świadkiem. Byle dalej od ich autorów, dwóch starych felczerów. Uciekaj! - ten jeden imperatyw pobrzmiewał w głowie podoficera.

- Czy dziurawiec na orbicie został oddany pod pańskie rozkazy?

Hordyński wciąż czuł się fatalnie, więc zamiast odpowiedzieć, tylko pokiwał głową.

- Doskonale – ciągnął Finn. - Niech pan więc jak najszybciej uda się na Turpina. Dostanie pan ode mnie odpowiednie upoważnienia. Tamtejsza milicja je uszanuje. Im w końcu też zależy, żeby pan jak najprędzej znalazł tego wcześniaka. To tylko jedno dziecko, a... Nie, nie dziecko! Dorosły człowiek, tyle że zdeformowany. Tak trzeba o tym myśleć. W każdym razie pomogą panu, spokojna głowa. Znajdzie pan naszego małego nosiciela, zlikwiduje i tym samym zdusi chorobę w zarodku. - Finn raz jeszcze przyjrzał się wypranej z koloru twarzy młodzika. - Żeby pan szybko doszedł do siebie, najlepszy będzie koniaczek... Ma pan butelkę na pokładzie? I do tego pożywny posiłek! Może chce pan pieczeni na drogę? Zdaje się, że zostało nam trochę polędwicy z kalafa. Zaraz zapytam...

Finn już chciał się cofnąć do posiadłości, zapewne, by prosić ordynansa o przygotowanie kalafowego mięsa dla gościa, gdy Hordyński w jednej chwili odzyskał głos.

- Nie, nie, nie... - wzbraniał się. - Nie trzeba... Ja polecę... Panie... pułkowniku... Oczywiście, że... polecę... Mięsa... Nie trzeba...

Po tych słowach zakrył usta, chwycił się za brzuch i przymknął oczy. Zwalczył kolejny atak mdłości i naglącym gestem dał znać, żeby szli dalej. Marzył, by jak najszybciej znaleźć się na pokładzie statku, gdzie skuli się na pasażerskiej kozetce, nakryje kocem i w spokoju odchoruje swoje. A przede wszystkim zapomni – o całym świecie.

- Dobrze, już dobrze! Gorąca krew! - Finn naigrywał się z pośpiechu Hordyńskiego. - Aż tak pana ciągnie do służby na Turpinie? Nie dziwię się. Rubieże to raj dla każdego chłopaka żądnego przygód. W takim razie dam panu jeszcze ostatnią radę przed podróżą, żeby pan się nie zbłaźnił w rozmowach z tubylcami. Bo my tutaj, panie Marku, nie używamy takich zwrotów jak rubieżnicka zaraza czy demencja kresowa. Inaczej mówimy na tę chorobę.

- Jak?

- Krócej. - Finn wzruszył ramionami. - Chronica.

ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz