W parę godzin po opuszczeniu orbity Turpina po płomiennej przemowie Iana Rayta nie został ślad. Jej krzepiąca siła wypaliła się w trymiga i morale załogi słabło zastraszająco szybko. Co gorsza, Rayt albo tego nie widział, albo nie chciał widzieć.
Zniknął nagle, ledwie minęli Kraśnika, jakby zapadł się pod ziemię. Z nikim nie porozmawiał, nie zdradził, co zamierza zrobić i czy w ogóle coś planuje. Zamknął się na cztery spusty w swojej kajucie i tyle go widzieli.
Część jego obowiązków z własnej inicjatywy przejął w końcu stary Keg, który nawet z głębokości bocianiego gniazda wyczuwał, że duch w załodze słabnie. Podawał przez radiowęzeł koordynaty okrętu, wszystkich uspokajał i informował, że Madera, owszem, siedzi Dixiemowi na ogonie, ale wciąż jest daleko.
- Najnudniejszy pościg świata – westchnął Aleksy Kantak i leniwie zabrzdąkał na sitarze, jak gdyby akompaniował gadającemu z głośników Kegowi.
- Przynajmniej w nim prowadzimy – zażartował Roben.
Sam wcześniej przez dobry kwadrans dobijał się do drzwi Rayta, choć tamten uparcie nie otwierał. Robenowi nie pozostało więc nic innego, jak przesiadywać w kubryku, popijać rtęci i słuchać rzewnych melodii, które Kantak wygrywał między wachtami. Czasem zaszedł do mesy, żeby z kimś pogadać, a resztę czasu spędzał samotnie w kajucie i przy biurku, które niegdyś dzielił z Egonem, czytywał marniutkie kryminały o łowcach robotów z Nikosa. W rzeczy samej – najnudniejszy pościg świata.
No, ale nie mógł znowuż tak bardzo narzekać, bo domyślał się, co rozważa Ian Rayt. Zgubić Maderę to sztuka i na dobrą sprawę mogli postąpić tylko w jeden sposób – przekroczyć Kordon. Roben na to właśnie liczył, bo wtedy musieliby pójść za ciosem i lecieć dalej śladami Aarona. Pokonać Kordon tylko po to, żeby zawrócić, jeszcze raz się przez niego przebijać, a potem forsować go na nowo, było czystą głupotą.
A Ian Rayt nie mógł sobie pozwolić na głupie decyzje – aż takiego poparcia u załogi nie miał. Pewnie szukał teraz alternatywy, choćby po to, żeby postawić na swoim, ale nawet on nie był w stanie wymyślić nic innego. Roben był pewien, że to tylko kwestia czasu, aż bucowaty oficer przełknie dumę i wyznaczy jedyny słuszny kierunek: za Kordon!
Trzeba było się jednak trochę naczekać, bo minęła doba, zanim Rayt wynurzył się ze swojej kajuty i zwołał naradę. Roben nie został na nią zaproszony, ale i tak się stawił.
- Nie masz innych obowiązków? - zapytał poirytowany jego obecnością Rayt.
- Nie przydzieliłeś mi żadnych – odpowiedział Roben i zasiadł za stołem.
Zebranie odbywało się przy zamkniętych drzwiach, choć tym razem w mesie, a nie w sali narad. Był to zwyczaj, do którego Aaron uciekał się, gdy załoga borykała się ze szczególnie paskudnymi trudnościami. Uznawał, że nic tak nie poprawia nastroju, jak jedzenie i alkohol. Miałby rację, gdyby nie to, że na Dixiemie wikt często okazywał się jeszcze paskudniejszy, niż te trudności, z którymi się zmagali.
Nie inaczej było tamtego dnia, gdy zgromadzili się, by wysłuchać planu Iana Rayta. Nastroje były kiepskie, a bigos wcale nie lepszy.
Kuk nie został dopuszczony do narady. Kiedy tylko doniósł puszki z piwem – jego słowami, „idealnie pasującym do bukietu potrawy", - wyproszono go z mesy. W progu minął się z Isabem i Armandem. Obaj urwali się z wachty, więc człapali niemrawo, noga za nogą, z półprzytomnymi oczami, po łokcie ubabrani smarem. Raz po raz ocierali spocone czoła, mażąc je czarnymi smugami.
Yor dołączył spóźniony. Zatrzymały go, widać, jakieś nikomu nieznane Yorowe sprawy. Zrzucił z ramion podbitą futrem pilotkę, przewiesił ją przez oparcie krzesła i sięgnął po piwo. Otwierana puszka zasyczała i bryznęła pianą na pożółkłe od tytoniu palce.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...