Bitwa pod Karadanem rozpoczęła się w ciszy, ale miała się zakończyć przy piekielnym akompaniamencie eksplozji, wrzasków i wystrzałów.
Roben sturlał się z pryczy, gdy pierwsze pociski Magnitora uderzyły w krążownik. Osłony w końcu ustąpiły i obnażyły golutki kadłub – beznadziejnie cienki, niemal papierowy, jeśli przyrównać go do siły ognia, jaką dysponował flagowiec Madery.
Dixiemem rzucało z burty na burtę, a skrzynie i beczki rozsypały się po ładowni, kiedy popękały skórzane pasy, które trzymały je na miejscu. Pojemniki roztrzaskały się, wieka puściły i wszystkie bibeloty, które gromadzono na statku - diabli wiedzą, po co i diabli wiedzą, od jak dawna, - walały się po pomieszczeniu.
Miotało nimi od ściany do ściany przy każdym grzmotnięciu plazmowej torpedy. W powietrzu latały meble, papierzyska, amunicja... Z worków wysypywały się nadgniłe przyprawy, a słoje pękały w drobny mak. Po podłodze rozlewał się to alkohol, to inne specyfiki, których nie szło już rozpoznać ani po wyglądzie, ani po smrodzie.
W obliczu tego chaosu w Robena ponownie wstąpiło życie. Na czterech podreptał przez klatkę. Skulił się w kącie i raz po raz chował głowę między kolana, gdy szczapy drewna, metalowe obręcze czy inny złom przelatywał przez kraty.
Od bulaju wciąż błyskało wielokolorowe światło, które przypomniało mu stroboskopy wirujących klubów Zanziru. W tym blasku dostrzegł chwiejącego się na nogach Mahakanina.
Mężczyzna kolbą karabinu roztrącał na boki walące się na niego przedmioty. Biedny wartownik nie został odwołany przez Rayta nawet w obliczu zagłady. Jak szalony i zatwardziały w nienawiści musiał być obecny kapitan Dixiema, że kazał pilnować Robena nawet teraz, gdy nie miało to już najmniejszego znaczenia? Czy nie potrzebował przy działach każdej pary rąk, jaką znalazł na pokładzie?
- Wyciągnij mnie stąd! - krzyknął Roben, choć tak naprawdę to nie on wypowiadał te słowa, tylko jakiś prymitywny, zwierzęcy instynkt, który wbrew rozumowi kazał walczyć o życie.
Mahakanin nie słyszał go – być może przez wszechobecny hałas, a może dlatego, że też był otumaniony tym samym pierwotnym instynktem. Liczyło się dla niego tylko to, żeby wygrać swoją bitewkę z rupieciami, które waliły się na niego ze wszystkich stron. Marna, bo marna, ale była to walka na śmierć i życie. Na pewno nie taka, o jakiej marzył, ale nawet dumni Mahakanie nie zawsze wybierają sobie wroga.
Roben osłonił twarz zmiętym w dłoniach prochowcem, bo na prętach klatki roztrzaskała się akurat ciężka zdobiona szkatuła. Pomknęły w powietrzu grube jak paluchy drzazgi i grad szklanych, kolorowych kamyczków.
Kiedy ponownie wyjrzał z fałd płaszcza, drzwi do ładowni otwarły się na oścież. Do pomieszczenia wbiegł Yor. Odtrącił na bok Mahakanina, przeskoczył nad tarasującymi mu drogę pudłami i z pękiem kluczy w dłoni dopadł do drzwi klatki.
- Przemyślałem sobie twoją propozycję, kolego Roben! - przekrzyczał trzeszczenie kadłuba, który z trudem przyjął na siebie kolejną salwę Magnitora. - I, wiesz co, ona nie jest wcale taka zła. Wchodzę w to! Zadowolony?
- Teraz?! - odpowiedział krzykiem Roben. - Naprawdę? Lada moment zamienimy się w kosmiczną miazgę, a ty się dopiero namyśliłeś?!
- Moment dobry, jak każdy inny... Nawet lepszy, bo nie mamy już nic do stracenia! - Yor drżącymi dłońmi przebierał w kluczach. Sprawdzał jeden po drugim, ale żaden nie pasował. - Poza tym tak prędko nas nie ukatrupią. Gdyby Madera się uparła, już dawno nie byłoby śladu po Dixiemie. Chce nas żywcem. Szykują się do abordażu, a ta nawałnica ma tylko osłabić morale. Mamy czas, nie bój nic!
Kolejny z kluczy gładko obrócił się w zamku.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...