Robenowi dzwoniło w uszach po tym, jak dron rozerwał się na kawałeczki tuż nad chałupą ineta. Druga z maszyn, przedziurawiona na wylot pistoletowym pociskiem, koziołkowała w błocie, rozkręcając pokiereszowane wirniki. Pęknięty reflektor na zmianę zapalał się i gasł, rzucając przed siebie snop migotliwego światła. Na ziemi rozciągały się nienaturalnie długie cienie best i klęczącej przy nich Margot.
Kobieta dociągała popręgi przed jazdą, w czym przeszkadzała jej trzepocząca na wietrze kurtka. Pogoda nad mokradłami się zmieniła. Wichura rosła w siłę, deszcz padał coraz obficiej, a niebo przecinały porozgałęziane krechy błyskawic. Nad widnokręgiem pioruny biły w toksyczne wyziewy, które rozpalały się chmurami ognia, a bliżej uderzały w taflę wody, ukazując Robenowi prawdziwe oblicze turpińskich trzęsawisk.
To, co do tej pory kryło się w mroku, teraz było widoczne jak na dłoni w niebieskiej aurze elektrycznych wyładowań. Wężowiska pełzające setkami oślizgłych ciał, nurzające się w odmętach macki grube jak ramiona atlety, pulsujące larwy zwisające kiściami z krzewów, drobiące odnóżami wile... Moczary ożywały w tych krótkich przebłyskach. Patrząc na te wszystkie paskudztwa, Roben dochodził do wniosku, że wolał o nich wiedzieć. W błogiej nieświadomości dał się prowadzić przez bagna i było mu z tym dobrze.
Obejrzał się na Margot, która odgarniała z twarzy mokre kosmyki włosów. Pakowała coś do juków, szarpała się z ciężkim workiem przerzuconym przez ramię i krzyczała. Wykrzykiwała zdanie po zdaniu, ale jej słowa ginęły w nawałnicy gromów na niebie i myśli w głowie Robena.
Tak, czasem lepiej nie wiedzieć – rozmyślał Roben. O poczwarach żyjących w topielisku, o ludziach wracających z Wielkiej Matni... Dość już był pokruszony, rozdrobniony, wyzuty ze wspomnień i charakteru. Nie potrzebował więcej komplikacji. Starczyło mu, że nie może połączyć ze sobą tych paru obrazów, które miał w głowie. Człowiek bez pamięci, człowiek bez życia... Czuł jak znika po kawałku, jak gasną kolejne neurony w jego mózgu. Zaraz nic mu nie pozostanie. Bo co? Bo kto? Margot? A kim ona jest? Co ich łączyło? Jeżeli w tym popieprzonym wszechświecie czas nie gra już żadnej roli, mogła być wszystkim. Kochanką, siostrą, matką...
Patrzył w jej jaskrawozielone oczy, skrzące się w rozbłyskach reflektora, i zgadywał, ile mogą mieć lat. Trzydzieści, sześćdziesiąt, dwieście, milion... Ile podróży przez pola osobliwości cofa do punktu wyjścia? Ile takich kursów pozwala narodzić się na nowo? Odmłodnieć, oszaleć, umrzeć, zmartwychwstać. Skoro w tym popieprzonym wszechświecie wszystko jest możliwe...
- Słuchasz mnie w ogóle?! - dotarło do niego wreszcie przez harmider myśli i łoskot burzy. - Rozdzielimy się! - Margot wciskała mu w rękę naprawiony przez ineta dysk. - Trudniej będzie nas znaleźć. Wrócisz po sygnalizatorach. Ja znajdę inną drogę. Najważniejsze, żebyś dostarczył mapę na Dixiema. Aaron nie zostawił nam jej bez przyczyny. Coś tam jest, Roben! Coś tam musi być!
- Nigdy nas nie zwodził, Margot, nigdy – powiedział Roben.
- I tym razem też nie zwodzi. Idę o zakład!
Dosiadła pokrytego zieloną łuską ogiera, po czym pomogła Robenowi wdrapać się na jego klacz.
- Spotykamy się w porcie? - upewnił się.
Pokręciła głową.
- Muszę oddać dzieciaka w dobre ręce. Nie możemy go zabrać ze sobą. Słyszałeś, co mówił stary. Będą go szukać. Nie odpuszczą. A on jest zbyt cenny... Może nie wygląda jak Aaron, ale to on. Nie pozwolę, żeby mu się coś stało.
- W dobre ręce? Czyje?
- Znam w Gorgonie jedną zaufaną osobę. Powierzyłabym jej własne życie. - Okręciła się na rozsierdzonej burzą beście. - Posłuchaj mnie! Rayt chce odlecieć o świcie. Gdybym do tego czasu nie wróciła, startujcie!
- Bez ciebie?
- Wolicie czekać aż zjawią się felczerzy? Nie przejmuj się, to tylko plan awaryjny, na wypadek, gdybym nie zdążyła. Ale zdążę! Słyszysz? Na dziewięćdziesiąt... Na siedemdziesiąt procent zdążę!
- A czemu to Rayt decyduje, kiedy startujemy? - pytał Roben. - Przecież ty jesteś pierwszym oficerem.
- Ale mam inne sprawy na głowie! - zirytowała się Margot. - Teraz on dowodzi! Koniec, kropka! Rozumiesz? I bez dyskusji, Roben! A teraz uciekaj, zanim zlecą się tutaj żołnierzyki od tych dronów. Słyszysz?! Jedź!
Roben ściskał w dłoniach wodze, ale nie ruszał się z miejsca. Musiał ostatni raz spojrzeć na okutane chustą dziecko. Na tę drobną twarzyczkę, osłoniętą przed deszczem połą kurtki. Strużki wody ściekały w dół małego jak paznokieć noska, błyszczało mokre czółko, rączka gmerała przy ustach. Niemowlak uniósł powieki i spoglądał płochliwie na grzmiącą dokoła rzeczywistość.
Roben pochwycił to wylęknione spojrzenie.
Wiedział, że to Aaron de Vignemont. Wiedział, że tak wygląda teraz kapitan gwiezdnego krążownika Dixiem. Wiedział, że są na to dowody. Wiedział, wiedział... A uwierzyć nie mógł. Chyba dlatego, że w błękitnych dziecięcych oczach nie rozpoznawał nawet śladu tego surowego wzroku, jakim mierzył go ojciec.
- Roben, jedź, do cholery! - zawołała raz jeszcze Margot, po czym spięła bestę i pognała na złamanie karku.
Kulista latarka przy siodle ogiera tliła się perłowym blaskiem coraz dalej i dalej, aż znikła w rozdzieranej piorunami nocy.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...