Luzanę znał ze slajdów wyświetlanych po salach wykładowych Gwiezdnej Akademii Medycznej, przez żaków zwanej skrótowo Gamą. Prawdziwe oblicze planety niewiele różniło się od tego, co Hordyński widział na przeźroczach. Jak pamiętał z zajęć, nieco ponad trzydzieści procent tego zielonego globu stanowiły wilgotne lasy. Reszta dzieliła się między góry, pod którymi tubylcy tworzyli rozległe gospodarstwa rolne, i niestabilne sejsmicznie oceany. Podwodne tarcia płyt tektonicznych były tu na porządku dziennym, a powstałe w ich wyniku fale tsunami regularnie zalewały brzegi kontynentów. Cała ludność tego świata gromadziła się więc w głębi lądu, najchętniej w bezpiecznych nieckach górzystego terenu. Dolina, na którą rozciągał się widok z tarasu zajętej przez felczerów posiadłości, musiała być takim miejscem schronienia dla mieszkańców, gdzie z dala od sezonowych powodzi mogli w spokoju uprawiać pola. W każdym razie Hordyński tak podejrzewał, bo dno doliny skrywało się pod siwym płaszczykiem porannej mgły.
Coś w dole błysnęło czerwono... Wytężył oczy, ale niczego więcej nie dojrzał. Mógł zawiesić wzrok jedynie na zielonych pagórkach, które otaczały dolinę. Ładnych, bo ładnych, ale liczył na to, że zobaczy słynne plantacje kalafów, endemicznych ni to roślin, ni zwierząt. W końcu stanowiły główną atrakcję planety, o której lata temu Hordyńskiemu opowiadał na dobranoc jego ojciec. Już za dzieciaka marzył o tym, żeby kiedyś polecieć na Rubieże i zobaczyć te cuda, o których wtedy tylko słuchał wtulony w poduszkę. I oto był na Luzanie, tam, gdzie zawsze pragnął się znaleźć, a kalafów ani widu, ani słychu.
- Na pohybel tej zarazie!... Czy co tam się mówi przy takiej okazji... - Loed rozdał mężczyznom kieliszki z szampanem. Swój uniósł w toaście, ignorując mrożący krew w żyłach skowyt, który rozbrzmiał nad doliną.
Hordyński w pierwszej chwili chciał dopytać o źródło przeraźliwego zawodzenia, ale ugryzł się w język. Studia na Gamie nauczyły go, żeby nie wychylać się z niewiedzą przed starszymi rangą. A nuż odpłynął myślami na odprawie i przegapił wyjaśnienie prelegenta. Po co robić z siebie ignoranta w oczach nowych przełożonych? Przemilczał więc.
Tymczasem Finn jednym haustem opróżnił kieliszek, po czym sięgnął do wiaderka z lodem po napoczętego szampana. Kropelki wody spłynęły po wilgotnych ściankach butelki i pokapały na śnieżnobiały obrus.
Stół, przy którym wznosili toast, został dokładnie uprzątnięty po śniadaniu i teraz, oprócz blaszanego kubełka do chłodzenia alkoholu, znajdował się na nim półmisek pełen luzańskich truskawek, przyprawianych na słodko kąsków drapieżnego drobiu i, oczywiście, mięsa kalafów – serwowanego w wersji deserowej, w posypce z czekoladowych wiórków.
W kosztowaniu tych specjałów Hordyńskiemu przeszkadzał swąd spalenizny, który nieprzerwanie unosił się w powietrzu. I znowu – chciał dopytać, ale wziął na wstrzymanie.
- A ty, Loed, pamiętasz swoje pierwsze kroki w felczerskiej służbie? - zapytał kolegę Finn. Ewidentnie dla zagajenia rozmowy, bo przecież nie z ciekawości.
- Pamiętam, bardzo dobrze – zapewnił Loed i zadzwonił paznokciem o kieliszek, by także załapać się na dolewkę szampana. - Organizowaliśmy szpitale polowe na Kartynie. No, „organizowaliśmy" to dużo powiedziane! Burdel był nie z tej ziemi, ale jakoś łączyliśmy się w zespoły, stawialiśmy namioty, jeździliśmy po chorych... To było ze trzydzieści lat temu. Wtedy jeszcze w taki sposób próbowaliśmy sobie radzić z epidemią. Sądziliśmy, że to zaraza jak każda inna.
- Tak, tak – przytaknął Finn, uśmiechając się trochę do Loeda, a trochę do własnych wspomnień. - Wierzyliśmy w moc współczesnej medycyny...
- ...w to, że lada dzień, już, zaraz, za momencik zdławimy na dobre to choróbsko!
- Nie da się ukryć, w to także wierzyliśmy.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...