Rozdział V: WIELKI PŁASKOWYŻ MAAL (10)

7 2 1
                                    

Margot rozplotła warkocz i przeczesała włosy.

Modlitki zostawiły jej najpotrzebniejsze przybory, a wśród nich szczotkę o sztywnym włosiu, która przypominała zgrzebło dla besty. Ale liczyły się chęci! Zakonnice robiły, co mogły, by zadbać o swojego gościa. Starały się tak bardzo, że Margot zaczęła powątpiewać, czy słusznie zachowuje względem nich dozę podejrzliwości. Wrodzona nieufność niekiedy ratowała jej skórę, ale może tym razem była przesadzona?

Margot, Margot, nieźle się wpakowałaś... - mówiła sama do siebie, patrząc na swoje odbicie w ozdobnym lusterku. - Kto wie, czy nie spędzisz w tych klasztornych murach kolejnych miesięcy, albo i lat?

Nad tym właśnie myślała.

Wprawdzie niespieszno jej było do składania ślubów zakonnych, ale nie wykluczała, że będzie musiała skorzystać z gościny Sióstr Tęskniących dłużej, niż zakładała. Na chłodno przeanalizowała sytuację i zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma zielonego pojęcia, kiedy Dixiem po nią wróci. Najpierw musiałaby jeszcze powiadomić Rayta, gdzie przebywa, a i to stało pod znakiem zapytaniem.

Ale nawet zakładając, że następnego dnia z porzuconej przez milicjantów bazy nada sygnał w przestrzeń kosmiczną, wciąż nie miała pewności, co ją dalej spotka. Chłopaki albo po nią wrócą, albo nie. Jeżeli nie zdążyli jeszcze oddalić się od układu Turpina, mogą zaryzykować spotkanie z felczerami i cofnąć się na orbitę planety. Wtedy, oczywiście, zrzucą śmigacz, tak jak sobie wcześniej wyobrażała, zabiorą ją na pokład i po sprawie.

Musiałaby tylko rozważyć, czy zabrać ze sobą Aarona, czy gdzieś go ukryć. Przecież po to właśnie udała się do „Czarnej dziury" i dlatego namawiała Feliksa, żeby nie wracał na pokład krążownika – nie chciała sprowadzać na dzieciaka zagrożenia... Ani żeby on je sprowadził na resztę załogi.

Miasto Tysiąca Katedr nie było złym wyborem na schronienie dla małego Aarona. O ile zdecydowałaby się zaufać modlitkom. Oddać malca w ręce postrzelonych mniszek? A czy miała lepszą alternatywę?

To wszystko było do rozważenia, jeżeli Rayt zabierze ją z Turpina od razu. A jeśli tak się nie stanie? Wtedy będzie musiała zaczekać aż Dixiem zaleci na kraniec wszechświata i z powrotem. To mogło trwać długie miesiące... Ba! Albo i lata! Margot nie spędzi ich przecież w Gorgonie, bo tam będą jej szukać. Felczerzy wespół z milicją obstawią wszystkie aglomeracje planety. I znowu Miasto Tysiąca Katedr wydało jej się niezłą kryjówką. Nikt nie będzie sobie zawracał głowy Maalem, tym zapomnianym pustkowiem.

Odwróciła wzrok od swojej twarzy wziętej w ramę lusterka i spojrzała na Aarona. To on, prowodyr całego zamieszania, zagrzebany w betach, z grubiutkim jak serdelek palcem w ustach. Ślinił się, drzemał i jednocześnie prowadził ich wszystkich na pewną śmierć.

- Lepiej, żeby gra była warta świeczki, nicponiu! - wyszeptała do malca Margot, biorąc go w ramiona.

Niemowlak przebudził się i załkał cicho, przecierając piąstkami zaspane oczka. Lulała go w ramionach, dopóki na powrót nie zasnął, po czym, wciąż tuląc go w objęciach, usiadła na szerokim parapecie. Podkuliła nogi i oparła czoło o chropowatą szybę, w którą wrastały żyłki zmiennokształtnego kamienia.

Na zewnątrz panowała ciemność. Sypialnia Margot znajdowała się w wieży, wysoko nad dachami miasta, ale nocą nie dało się z niej dojrzeć ani kopuł niższych świątyń, ani potężnych murów, ani niczego innego. Okno zamieniło się w czarne zwierciadło, które odbijało skuloną postać bardzo zmęczonej i bardzo strapionej dziewczyny z tatuażem na policzku.

Na czarnej powierzchni szyby jaśniał płomień lampy naftowej, który w mroku klasztornej celi promieniał jak słońce zawieszone w kosmicznej pustce. I Margot zdawało się, że ona sama też unosi się w próżni. Jak gdyby nie było okiennego parapetu, łóżka, krzeseł, pokoju za jej plecami... Była tylko ona i Aaron, całkiem sami we wszechświecie.

Nie, to nieprawda. Dixiem, jej wędrujący dom, gdzieś na nią czekał. Starczyło go tylko przywołać. W jednej chwili zdecydowała, że nie będzie zwlekać do świtu. Wyruszy do milicyjnej placówki jeszcze teraz, nocą. Wbrew ostrzeżeniom przeoryszy.

Wstała z parapetu i ułożyła śpiącego Aarona w fałdach kołdry. Ściągnęła przez głowę koszulę nocną, którą dostała od modlitek, i założyła własne ubranie. Zapięła szelki z kaburą, zarzuciła kurtkę na ramiona... a potem usiadła na skraju łóżka. Znów to samo – zawrót głowy, nogi jak z waty. Ciało płatało jej figle, to przeklęte, słabowite ciało, które nie nadążało za zamiarami Margot! Ale nie mogła się z nim wykłócać. Niech mu będzie – złapie godzinkę snu, a potem, nieważne, w jakiej będzie formie, po prostu ruszy w drogę.

Skręciła lampę i dmuchnęła do klosza. Płomień zatrzepotał, a potem zgasł.

Położyła się na łóżku jak stała, nawet nie zdjęła kurtki i butów. Ramieniem objęła Aarona i zapatrzyła się w ciemny sufit. Jej powieki stawały się coraz cięższe i cięższe. Zanim zasnęła, zobaczyła jeszcze – mogłaby przysiąc, że to widziała, - jak szczeliny w popękanym stropie zarastają świeżą warstwą kamienia.


ChronicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz