Zmierzając w stronę mostku dowodzenia, Roben wciąż miał przed oczami twarz Posępnego. Twarz martwą, brudną od krwi i toczonej z ust piany, twarz nieruchomą i patrzącą w pustkę wybałuszonymi oczami. Chyba rzeczywiście zdążył się zaprzyjaźnić z Mahakaninem. Chociaż troszeczkę. A może nawet bardziej, niż troszeczkę.
- ...gdyby nie okoliczności! - Zatopiony w myślach Roben nie usłyszał początku zdania, ale Aleksy Kantak i tak nie zwracał uwagi, czy jego słowa trafiają w próżnię czy nie. Miał ogromną potrzebę usprawiedliwienia się, więc po prostu mówił swoje. Machał odłamanym od sitaru gryfem, jakby ćwiczył fechtunek zakrzywioną madolańską szablą, i gadał jak najęty: - Wiesz przecież, że żaden ze mnie dezerter. Słowo daję, ale... Sam rozumiesz! Madera, abordaż... No, co miałem zrobić? Ja bym chciał jeszcze małych Kantaków...
- Małych Kantaków z długimi palcami – dopowiedział Roben.
- Śmiej się, śmiej, ale ucieczka to nie jest zły pomysł!
- Nigdzie byś nie doleciał. Ba! Zaciukaliby cię, zanim byś znalazł szalupę.
Kantak spojrzał na niego z powątpiewaniem.
- A twój plan niby lepszy?
- Chyba tak, skoro zdecydowałeś się iść ze mną. - Na to pokładowy sitarzysta już nie odpowiedział, więc Roben ciągnął dalej: - Wchodzimy na mostek dowodzenia, przejmujemy stery, a w tym czasie Yor robi dokładnie to samo na Magnitorze. Przy dobrych wiatrach starczy godzina i będziemy mieli dwa atutowe asy w ręku. Jeżeli chłopaki w Aorcie wytrzymają, Madera będzie musiała skapitulować. Będzie musiała pogodzić się z tym, że mamy przewagę. Wywiesi białą flagę i zacznie negocjować.
- Jeżeli Yor zgarnie Magnitora, jeżeli Aorta wytrzyma... Sporo tych „jeżeli" – powątpiewał Kantak.
- Yor jest furiat i wariat, ale zdolny. Da radę. - Roben przerwał na dźwięk brzęczyka, który dobiegł z kieszeni jego prochowca. - O wilku mowa!
- Dotarliśmy na miejsce. Gotowi do sabotażu. – zameldował Yor tonem, jak zawsze, mocnym i pewnym. To wystarczyło Robenowi. Przyjął informację zdawkowym: „Rozumiem", a w ciele poczuł jakąś boską siłę. Podpowiadała, że teraz nikt już nie stanie mu na drodze.
Dotarli do drzwi prowadzących na mostek dowodzenia i zza grubej stalowej ościeżnicy zajrzeli do środka. Upewniali się, że nie wpakują się w pułapkę Madery, ani nie wlezą między obstawę Rayta. Kto walczy na dwa fronty, musi mieć oczy dookoła głowy.
Wewnątrz nikogo nie dojrzeli... Nikogo, prócz Iana Rayta.
Stał przy sterze w samej koszuli i szarawarach, których nogawkę rozpruł do połowy, by pomieściła masywną protetyczną girę. Było coś dziwnego w jego postawie. Zdawał się spięty bardziej, niż zwykle i zamiast kierować okrętem, ręce rozprostował na boki, jak linoskoczek, który łapie równowagę. W obliczu klęski odbiło mu na dobre i pogrążył się w katatonii? Oddawał się jakiejś medytacji rodem z księżyców Szaola, bo wiedział, że lada moment stanie oko w oko ze śmiercią? A może sparaliżował go widok Magnitora za olbrzymim iluminatorem? Czyżby Rayt zdał sobie sprawę, na jakie słońce porwał się ze swoją motyką? Trzeba było, żeby na własne oczy zobaczył rozmiary pancernika Madery, który wieżami artylerii i iglicami rakietowych wyrzutni przypominał zawieszone w próżni miasto?
- Ubezpieczaj tyły – rzucił Roben do Kantaka i wyciągnął rewolwer. Spocona dłoń ślizgała się na karbowanej kolbie broni.
Nie myśląc długo, wparował na mostek dowodzenia i wymierzył w Rayta, który nawet nie drgnął na widok swojego więźnia. Roben nie wiedział, co o tym myśleć. Skąd w oczach oficera niepasujący do nich popłoch? Skąd idiotyczna poza, w której tamten trwał z uporem figury woskowej? Skąd to całe napięcie wiszące w powietrzu?
Zdążył zadać sobie te pytania, zanim metaliczny, nieludzki głos rozwiał wątpliwości.
- Co za niespodzianka, panie de Vignemont – powiedziała Madera.
CZYTASZ
Chronica
Science FictionOdkąd Roben zaczął widywać zmarłego brata i dowiedział się, że jego ojciec jest niemowlakiem, nie pozostało mu nic innego, jak lecieć na kraniec wszechświata za skarbem, który sam zmyślił. Tymczasem podupadające imperium tropi korsarzy pod pretekste...