Rozdział 81

180 28 25
                                    

___

MARINETTE

Mokre policzki od łez nie miały zamiaru wyschnąć. Na miejsce starych łez, pojawiały się nowe, tworząc z mojej twarzy istny wodospad. Biegłam co sił w nogach za łożem nieprzytomnego Adriena, popychanego przez gromadkę lekarzy i ratowników w kierunku sali operacyjnej. Szlochałam głośno, krzyczałam, błagam ich, aby go uratowali. Wszyscy wzajemnie się przekrzykiwali, a przynajmniej tak mi się zdawało. Każdy chociaż najcichszy dźwięk, był dla mnie jak najgłośniejszy dźwięk w alternatywnej piosence. Mój słuch i wszystkie moje zmysły wyostrzyły się, jakby mój organizm dostał szału, obsesji, żeby ratować Adriena.
  Wkrótce łoże zniknęło za szklanymi drzwiami, przez które nie mogłam już przejść. Z piskiem trampek zatrzymałam się przed szybą i zaczęłam w nią uderzać otwartą dłonią, krzycząc za umierającym blondynem. Miałam jeszcze kilka sekund, aby przyjrzeć się mu po raz ostatni na kilka godzin. Miał zamknięte oczy, był ranny i ledwo oddychał. Wyglądał jak trup, jednak ja wiedziałam, że żyje. Musiał żyć. Musiał przeżyć.

Ponownie zalałam się łzami, kiedy łoże zniknęło mi z oczu. Zaprowadzili je do sali operacyjnej, żeby ratować życie blondyna. Mocniej waliłam w grube szkło, myślałam, że zaraz je rozbiję. Domagałam się wejścia do środka, nawet jeśli dobrze wiedziałam, że jest to rzecz niemożliwa i nie mogę o to prosić. Rozpacz zapanowała nade mną i moim ciałem. Kolana ugięły się pode mną, przez co spadłam na podłogę. Krzyczałam w stronę grubej szyby, chciałam przez nią przejść niezauważona. Chciałam być obok tak ważnej mi osoby, widziałam, jak umierał na moich własnych oczach. Trzymając go zakrwawionego w ramionach, nie czułam pulsu i jedyne, co umiałam to krzyk i płacz. Na szczęście karetka pojawiła się w samą porę. Musieli go uratować. Nie było innej możliwości. Musieli go dla mnie odzyskać, wyrwać go z nieznanej ciemności, w której zaczynał się topić.

Mój krzyk i płacz mieszały się ze sobą, moje dłonie trzęsły się z goryczy i paniki. Tak bardzo bałam się o jego życie, tak bardzo bałam się, że go stracę. Wszystko przez tego potwora, który po kolei odbierał każdemu wszystko, co ważne i istotne. Czy był świadomy, że zranił swojego własnego syna? Życie Adriena stoi pod znakiem zapytania przez Władcę Ciem.
  Nie. To również moja wina. Mogłam być szybsza. Mogłam ich dogonić i stanąć do walki ze złem wraz z miłością mojego życia. W którym momencie popełniłam błąd? Kiedy skinęłam głową w opuszczonej fabryce czy może pod Wieżą Eiffla, kiedy kilka sekund wpatrywałam się w górę, aby ocenić sytuację? A może widząc prawdziwą twarz Motylka, kiedy zaskoczenie sparaliżowało całe moje ciało i nie rzuciłam się do ataku?

Chwiejąc się do przodu i płacząc niewyobrażalnie głośno przed szklaną szybą, złączyłam dłonie i postanowiłam, że złożę modlitwę. Musiałam błagać Boga o życie Adriena. Mógł mi odebrać wszystko, naprawdę wszystko, tylko nie Adriena. Bez niego nic nie będzie miało sensu.
Modliłam się szeptem, co jakiś szans zachłysnęłam się swoim szlochem i łzami. Zacisnęłam mokre od łez oczy i mocniej przycisnęłam do siebie dłonie, błagając Boga na kolonach, aby oddał mi mojego Adriena. Czy mnie wysłucha? Nie byłam jakoś specjalnie wierząca, jednak w takiej sytuacji nie zostało mi nic innego jak modlitwa. Mogłam przeklinać Agreste'a, mogłam się obwiniać, ale to nie sprawi, że serce ukochanego ponownie zacznie bić w normalnym tempie. Życie blondyna leżało w rękach lekarzy i to nie tylko jego, ale również i moje. Bo co ja zrobię bez mojego Kotka?

Korytarze i poczekalnie szpitala były zapełnione rannymi ludźmi, płaczącymi dziećmi i nieprzytomnymi dorosłymi. Na zewnątrz dalej szalała apokalipsa, której sama nie mogłam zatrzymać. Ale nie mogłam też opuścić ukochanego. Nie byłam w stanie walczyć bez Kota, drużyna musiała być kompletna, abyśmy mogli osiągnąć sukces. Adrien walczył o życie, to było teraz o wiele bardziej ważniejsze niż Władca Ciem, który wprowadza do Francji stan wojenny.

Płakałam pod szklanymi drzwiami, dopóki jeden z lekarzy nie wygonił mnie do zaludnionej poczekalni na piętrze. Na początku upierałam się, żeby zostać blisko Adriena, jednak wyszło na to, że i tak muszę czekać kilka godzin. Poza tym, informacje o jego zdrowiu mogą otrzymać tylko członkowie rodziny, do której nie należałam. Ale... Czy Adrienowi w ogóle pozostało coś z rodziny? Brat i matka zaginęli, a wiara, że jeszcze żyją, mogła być złudna. Z ojca powstał potwór, który posunął się tak daleko, żeby tylko przejąć władze. Jego intencje nadal były niejasne, jednakże nie mogliśmy więcej wywnioskować.

Ruszyłam w stronę poczekalni, oddalając się od szklanych drzwi. Dalej szlochałam cicho pod nosem, wycierałam rękawem mokrą i zasmarkaną twarz. Ignorowałam przychodzące połączenia i masę wiadomości. Moje uszy słyszały jedynie płacz rannych dzieci, jęki bólu tych rodziców i umierających starców - nie słyszały dzwonka telefonu. Moje oczy widziały jedynie rany, krew i ból ludzi - nie ekran urządzenia czy zmartwionych rodziców. Moje dłonie ściskały skrawki rękawów bluzy w obawie o ludzkie życie - nie dotykały metalowych części komórki czy rąk członków mojej rodziny. Mój język czuł posmak krwi wymieszanej ze śliną - nie delektował się pysznymi croissantami ojca. Mój nos wdychał woń krwi unoszącą się w powietrzu, wymieszaną z zapachem kwiatów w poczekalni - nie wdychał aromatu świeżo upieczonych bułek, jak to miał w zwyczaju.

Widząc tyle ludzi w poczekalni, nie miałam nawet po co szukać jakiegoś miejsca, żeby usiąść. I tak było mi wszystko jedno. Kucnęłam więc pod jedną z białych ścian i nerwowo przeczesałam rozpuszczone włosy, niektóre kosmyki zaczynały się lepić od potu. Schowałam mokrą i czerwoną od łez twarz w drżących dłoniach, skupiając się na ciągu dalszym modlitwy. Nie umiałam się skupić, słysząc płacz niemowlęcia kilka metrów dalej. Przypominał mi o tym, że serce Adriena w każdej chwili mogło przestać bić - A ja nie mogłam go stracić.

Powoli otworzyłam oczy i rozejrzałam się wokół. Matki tuliły dzieci do piersi, niektórzy mężczyźni patrzyli się martwym wzrokiem w podłogę. Niektórzy przeklinali coś pod nosem i mówili sami do siebie, inni zaś chowali twarze w dłoniach. Telewizor na ścianie przykuł mój wzrok. Podniosłam się delikatnie i powoli, nie spuszczając z niego swoich oczu. Mój oddech był lekko nierówny, a oczy nadal załzawione. Podchodziłam powoli do telewizora, widząc na jego ekranie istną katastrofę. Wiadomości nadawane były na żywo z centrum Paryża i jego okolic. Akumy rozmnażały się i rozpuszczały po całym mieście w błyskawicznym tempie, przez co wszyscy podejrzewali, że do końca doby całe miasto stanie w płomieniach.

Widząc palące się budynki i rannych ludzi, przełknęłam tylko ślinę rozumiejąc sens naszych czynów. Stan wojenny był nieunikniony. Nastąpiła apokalipsa, która była w stanie odebrać życie tylu ludziom. Rozpętaliśmy piekło, do którego miało przecież nie dojść.

___

a/n: mało się tutaj dzieje, ale kochaniiiiiiiiiiiiiiiii następne rozdziały to istne petardy także poczekajcie, poczekajcie :3 jak myślicie, co z naszym adrienkiem ;((

gwiazdka + komentarz = motywacja = next

ps. nie załamujcie się szkołą, kochani! to tylko kilka lat istnego piekła :)) później będzie jeszcze gorzej ;) buziaki <3

//al ♡

if life was easier; miraculousOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz