Rozdział 86

161 24 24
                                    

___

MARINETTE

Wielkie okno sali konferencyjnej otworzyło się z hukiem, kiedy Pszczoła i Żółw wtargnęli do środka. Kucnęli po bokach, rozglądając się. Do pomieszczenia wskoczyła Lisica, robiąc przed tym zgrabnego fikołka w powietrzu. Kucnęła, chwytając za swój flet za plecami. Na koniec wskoczyłam i ja, lądując na stopach.  Zwinęłam swoje jojo, a moi towarzysze za mną, podnieśli się, dotrzymując mi kroku. Spojrzałam przed siebie, widząc długi stół z ciemnego drewna, a na jego końcu prezydenta Francji wraz z burmistrzem i kilkoma posłami. Czekali na nas, jednak widząc nasze jakże spektakularne dla nich wejście, byli nieco oszołomieni. Ruszyliśmy w ich kierunku w milczeniu i wtedy najważniejszy z obecnych polityków, wstał z miejsca.

- Biedronko, bohaterowie - zwrócił się do nas prezydent z lekkim uśmiechem na twarzy, jednak nasze twarze pozostawały poważne. - Jak dobrze was widzieć.

- Nie można powiedzieć tego samego o pańskiej obecności, panie prezydencie - warknęłam, nie hamując się w żadnym stopniu. Mężczyzna postanowił tego nie komentować, widząc wściekłość w moich oczach. Przełknął ślinę na tyle głośno, że byłam w stanie to słyszeć z końca sali.

- Proszę, usiądźcie - zaproponował, a Lisica podniosła przecząco otwartą dłoń.

- To nie czas na pogaduszki przy herbatce - powiedziała ostro, a mężczyzna ponownie zajął swoje miejsce przy stole.

- Chyba mamy do omówienia kilka spraw - nie spuszczałam wzroku z głowy państwa.

- Prosiłem o rozmowę z wami - kontyunował brunet w średnim wieku, łącząc dłonie w koszyczek. - Jak wiecie, ogłosiłem stan wojenny. Sytuacja jest krytyczna.

- To nie powód, aby strzelać do niewinnych ludzi - zerknęłam w stronę Pszczoły, która zabrała głos. Sądziłam, że antyterroryści strzelali jedynie do akum, co już samo w sobie było może skutecznym, ale głupim posunięciem.

- Boimy się o cywilów - próbował się bronić burmistrz miasta.

- Zabijając ich po ataku akumy, nic nie wskóracie - słyszałam w głosie Żółwia równą wściekłość. Mimo burzujących w nim emocji, panował nad sobą.

- Nie wiem, co macie na celu - zgrabnie wskoczyłam na podłużny stół, patrząc na prezydenta i ruszając w jego kierunku. - Akumy to nie żadna zaraza czy epidemia, o czym dobrze powinniście wiedzieć. Dowódca dział antyterrostycznych najwidoczniej został zaakumanizowany albo zwyczajnie oszalał.

- Nie raczyłaś zaszczycić nas swoją obecnością w ostatnich dniach - głos prezydenta przybrał ostrzejszej i stanowczej barwy. Słysząc jego argument, aż się we mnie gotowało.

- Rozumiem, że chcieliście działać na własną rekę - kontynuowałam, zbliżając się do mężczyzny, idąc po grubym drewnie stołu. - Jednak przemoc nie jest tutaj wskazana.

- Mamy siedzieć i czekać, aż pozbędziecie się wszystkim akum? - odezwał się jeden z posłów, siedzących po lewej stronie stołu. Usłyszałam kroki Żółwia po mojej prawej.

- Możecie nam pomóc w inny sposób - odezwał się, patrząc na polityków. Światła drogich żyrandoli oświetlały ich poważne twarze, niektóre pokryte już zmarszczkami.

if life was easier; miraculousOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz