Rozdział 94

16.8K 628 59
                                    


GABRIEL

 – Co chcesz na śniadanie? – zagaduję, wieszając swoją skórzaną kurtkę na oparcie jednego z krzeseł przy naszym stoliku.

Stella poprawia kucyk i opada na drugi stołek. Robiąc to, oczywiście fuka kilka razy pod nosem niczym rozdrażniony bawół. Jej wzrok omija mnie uparcie i wwierca się w wielkiego, dmuchanego niedźwiedzia w kapeluszu wyżerającego coś z talerza. 

 No więc tak. Moja urocza dziewczyna postanowiła dać mi popalić na całego. Ani na moment nie pozwala zapomnieć o tym, że jest na mnie obrażona.

Doszło do tego, że musiałem przywlec ją na to śniadanie niemal siłą. Poważnie, aktualnie jest moją małą zakładniczką. Znowu. 

Po naszej sprzeczce z wczorajszego wieczora prawie ze mną nie rozmawia. Jeśli sądziłem choć przez sekundę, że moje uniki zakończyły temat Lucy, to już wiem, że byłem w błędzie.

Nie zamierzam wkręcać się w jakieś relacje w trójkącie z  twoją dziewczyną z listów.

To było pierwsze zdanie, które usłyszałem po przebudzeniu. Ona nie rozumie, że nie lubię poruszać tego tematu. Poza tym, gdybym to zrobił, musiałbym wyznać jej kolejną pojebaną rzecz, której dopuściłem się w przeszłości, a wtedy Stella... mogłaby mnie zostawić.

A teraz zostawi cię, dupku, jeśli jej tego nie wyjaśnisz.

– Mogą być jajka i tost – mruczy.

Poważnie?

– Jajka i tost? Jezu, jak ty żyjesz? – prycham z politowaniem, przez co dziewczyna najeża się jeszcze bardziej. – Sam wybiorę ci śniadanie. Chcesz wylosować napoje? – Zaczytuję się w menu wypisane na czerwonobiałej karcie. 

Niestety nie jest mi dane się na nim skupić, bo właśnie wtedy Stella łapie jedną z serwetek ustawionych na stoliku, zwija ją w kulkę, a później rzuca. W sam środek mojego czoła.

– Pocałuj mnie w dupę – mówi ze słodkim uśmiechem.

Marszczę się niezadowolony. 

Coś mi mówi, że łatwiej przyszłoby mi przetrwać sztorm albo inny kataklizm niż ten dzień z tym nadąsanym bachorem. 

– Nie widziałem takiego napoju w menu, ale zapytam – odpowiadam, a następnie przystaję w kolejce osób chcących złożyć zamówienie.

Na szczęście nie jest zbyt długa. Stoją przede mną jedynie  facet w kraciastej koszuli i butach z ostrogami godnymi kowboja i dziewczyna, która zamawia całą górę żarcia. Odchodzą od lady obładowani w reklamówki, w których jest chyba z pięć rodzajów deserów.

Gdy przychodzi moja kolej, zerkam ukradkiem na Stellę.

Wciąż siedzi sztywna, ze skrzyżowanymi ramionami i nogą zarzuconą na drugą.

Moja mała królowa lodu.

– Co podać? – zagaduje starsza kobieta za ladą. Jej siwe włosy są splątane w warkocz, a na twarzy gości sympatyczny uśmiech.

– Jajka, tosty, wielki kawał chrupiącego bekonu i naleśniki. Do tego najbardziej pikantny sos, jaki tu macie. Podwójna porcja – odpowiadam.

Kobieta nabija zamówienia na kasę.

– Jasne. Coś co picia? – Poprawia złotą bransoletkę na nadgarstku.

Z namysłem zapatruję się w napoje ustawione na półkach z tyłu, kiedy nagle dobiega mnie zalękniony głos Stelli.

– Co tutaj robisz? Idź stąd.

Instynktownie oglądam się w jej kierunku, a gdy zauważam, kto właśnie zasiadł na drugim krześle przy naszym stoliku, zalewa mnie fala gniewu.

Pieprzony Eric Evans. 

Pojeb ma tupet, żeby się do niej zbliżać po tym, co jej wczoraj zafundował. 

Wiedziałem, że trzeba było go tam rozwalić. Rozgnieść jak cholernego robaka. Z przyjemnością wsłuchałbym się w chrzęst jego łamanych kości.

– Zauważyłem was przypadkiem i postanowiłem dotrzymać wam towarzystwa podczas śniadania – przemawia Eric niby pogodnym tonem. – Nasze stosunki są ostatnio trochę napięte, więc chciałbym to naprawić. – Wygładza kołnierz swojej dżinsowej katany, pochylając się bliżej ku Stelli.

Zaciskam dłoń na blacie i zmuszam się, żeby spojrzeć z powrotem na wyczekującą kasjerkę.

– Skurwiel – szepczę, a potem dodaję głośniej. – Poprosimy dwa razy sok pomarańczowy. – Pośpiesznie wyjmuje pieniądze z portfela, opłacając nasze zamówienie. W następnej sekundzie wracam już do Stelli.

A po dwóch chwytam Erica za kark.

– Wnoś się stad – nakazuję.

Ten popapraniec oczywiście wybucha śmiechem, traktując moją groźbę niczym świetny żart. Zamiast odejść, opiera gębę na dłoni, a drugą bębni o drewniany blat.

– Albo co? – prowokuje.

Zaciskam palce mocniej na jego szyi. W wyobraźni widzę, jak walę jego łbem o stolik. Więcej niż raz. Dopóki nie zalewa się krwią.

– Prosisz się o poważne problemy. Mogę ci je zaraz załatwić – warczę. – Ogłuchłeś? Wypierdalaj.

Eric wyszarpuje się z mojego uchwytu i strzela karkiem na boki.

– Nie rób sceny w miejscu publicznym, Holloway – Rozgląda się po tłumie ludzi, którzy już łypią na nas z podejrzliwością. – Mamy do pogadania. – Mruga do Stelli, czym dodatkowo nadszarpuję resztki mojej cierpliwości.

Nie ma prawa na nią patrzeć ani do niej mówić.

Nie ma prawa oddychać tym samym powietrzem co ona.

Moja dziewczyna posyła mi zaniepokojone spojrzenie. Tym razem jednak nie niepokoi jej obecność Erica. Teraz martwi się tym, czy za moment nie zamorduję tego dupka.

Kuszące.

– Mam gdzieś publikę. Jeśli natychmiast stąd nie znikniesz, sprawię, że wyniosą cię na noszach – składam obiecuję.

Coś mrocznego drzemiącego w moim wnętrzu oblizuje się na tę myśl. Buzuje we mnie tyle złości, że nie jestem pewien, czy pozwolę mu odejść bez wyrządzenia małych szkód.

Eric sięga do kieszeni kurtki i wyciąga z niej paczkę gum.

– Jaki z ciebie twardziel. – Wrzuca jedną do ust. – Dajcie spokój. Przecież jesteśmy kumplami, prawda Stella? – Przykrywa swoją zabandażowaną łapą dłoń mojej dziewczyny... 

*****

Jak myślicie, czego może chcieć Eric od Gabriela? 👀

Rozdział wlatuje dokładnie o 2:10 😁

THE HELL BETWEEN US | ZakończoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz