Rozdział 54

21.1K 730 48
                                    

GABRIEL 

– Dawaj Holloway! Co tam, straciłeś jaja po śmierci tatusia? – drze się.

Zgrzytam zębami tak mocno, że aż czuję ból promieniujący w głąb mojej czaszki. Wbijam nogą pedał gazu, a wskazówka prędkościomierza podskakuje gwałtownie. Nagle na moim pasie pojawia się metalowy słupek ustawiony przez jakiegoś świra zapewne dla urozmaicenia toru. Co ciekawe, na drodze Ericka nie ma podobnej przeszkody... 

Szybko okręcam kierownicę tak, by uniknąć zderzenia z tym chujostwem, a zaraz potem odbijam w bok, żeby zmieścić się w kolejnym zakręcie. 

Obrazy zaczynają migać mi pod powiekami. 

Krew ojca na moich dłoniach.

Tor. Zakręt.

Puste, martwe spojrzenie jego zielonych oczu.

Auto nadjeżdżające z boku. I drugie nadjeżdżające z przodu. Klaksony. Czyjś krzyk na zewnątrz. 

Skup się. 

Tym razem nie wyhamowuję, wymijam nadjeżdżający wóz, ignorując trąbienie kierowcy, który prawie ładuje mi się w tyłek. Samochód z naprzeciwka jest o sekundę od zderza się z moim taranem, ale  w ostatniej chwili udaje mi się zjechać na pobocze. GT ociera się o drugie auto, aż  w powietrzu sypią się iskry. Niestety zbyt ostre szarpnięcie w bok sprawia, że mój wóz wiruje niczym pierdolony bączek. Pozwalam mu się okręcić, manewrując wyłącznie kierownicą. Gwałtowne hamowanie mogłoby sprawić, że wywinąłbym salto.

W końcu wjeżdżam na końcowy odcinek trasy. Ulica przede mną wije się zygzakiem i pokonanie jej bez wywrotki wymaga zwinności albo o wiele wolniejszego tempa, ale... nie zwalniam. 

– Ostatni raz – mówię do siebie.

Ostatni.

Zmieniam bieg i dociskam pedał gazu. Venom GT wyrywa się w przód, a ja rozpędzam się na maksa. Po chyba piętnastym zawijasie w zasięgu mojego wzroku wreszcie pojawia się odcinek prosty. Bułka z masłem, gdyby nie fakt, że tuż przed miejscem wyznaczonym na koniec wyścigu w ulicy rozciąga się wielka zapadlina. Dziura w drodze, która jest aktualnie w budowie i właśnie ze względu na tę atrakcję została uznana za zajebiste miejsce na te wyścigi.

Bo co to by była za zabawa bez ryzyka, że zjebiesz się w przepaść, nie?

Nie dając sobie szansy na wahanie, sunę przed siebie, patrząc już tylko na ciemną otchłań zbliżającą się z każdą sekundą. Wszystko wokół się rozmywa. Świat za oknami samochodu jest wyłącznie plamą kolorów. Nie istnieje.

Spoglądam na prędkościomierz.

Więcej! Więcej!

Walę w gaz, a GT podrywa się z ulicy i przelatuje nad zapadliną, ale wcale nie z łatwością, jakiej bym sobie życzył.  Okazuje się, że to sukinsyństwo było większe niż myślałem. Tylne koła wozu prawie spadają mi z krawędzi, ale rozpęd, którego naprała maszyna ostatecznie przeważa. Samochód podskakuje od lądowania, a ja wyhamowuje, skręcam płynnie i zatrzymuję auto równolegle do linii mety, najeżdżając na nią jednym kołem przednim i jednym tylnym.

Koniec. Wygrałem.

Wiwat skandującego tłumu zagłusza wszystko. Ludzie krzyczą, gwiżdżą i klaszczą. Oblepiają mój samochód niczym chmara szarańczy. Ktoś wali w szybę, a później oblewa nią piwem. 

No doprawdy genialny sposób na toast. 

 Już mam do nich wysiąść, kiedy kątem oka dostrzegam, jak Erick wypruwa ponownie przed siebie. Wkręca wóz i zjeżdża na...

– Co ty wyrabiasz, sukinsynu? – mruczę, owładnięty dziwnie złowieszczymi przeczuciami.

I nagle dociera do mnie, co ten pojeb zamierza zrobić.

Jak w transie wrzucam wsteczny i obracam GT. 

Patrzę na Stellę i widzę, jak jej oczy rozszerzają się z szoku, gdy zaczyna rozumieć, co się właśnie dzieje. Że ten skurwiel jedzie prosto na nią.

– Nie. – Widzę, jak porusza wargami.

Wciskam pedał gazu i z całą siłą uderzam przodem w bok wozu Ericka, Łupnięcie spycha go z obranej trasy, a grupka zebranych nieopodal ludzi w popłochu odskakuje na boki.

Zanim się orientuję, co robię, już idę. Idę. 

– Co to miało być? Pojebało cię? – Dopadam do Ericka i wywlekam go z samochodu, zanim sam zdąży wysiąść. Walę jego plecami o maskę auta i przyciskam go do wgniecionej karoserii.

Pojebus uśmiecha się od niechcenia.

– Wyluzuj, to był tylko żart. – Klepie mnie w policzek.

Żart?

Zalewa mnie taka furia, że wystarczyłoby jej, by wywołać pieprzone trzęsienie ziemi.

– Mogłeś ją zabić, ty skurwielu – syczę. – Zatłukę cię. – I wymierzam cios pięścią w tę jego żałosną gębę.

Żart. To słowo wciąż kołacze mi się w umyśle i unicestwia resztki rozsądku. Gdybym nie zepchnął go w bok, to by ją, kurwa, potrącił.

Nie wiem, jak to się dzieje, ale następnym, co rejestruję pogrążony w szale pragnienia, by zrównać to ścierwo z ziemią, jestem ja siedzący już na tym pojebie i okładający go pięściami.

Raz, drugi, trzeci. I jeszcze wiele, wiele razy. 

– Gabriel przestań! – Ktoś wczepia się we mnie od tyłu i próbuje odciągnąć. 

Z trudem rozpoznaję twarz Stelli.

– Co się dzieje, Gabe? – Erick spluwa krwią, podnosząc się z ziemi. – Skoro tak się wściekłeś przez jakąś dupę, to musi być zajebista w łóżku. Może też ją przetestuję? – Wyciąga łapę w jej kierunku. Jednak zanim zdąży ją choćby tknąć, chwytam  jego nadgarstek, wykręcam go i robię kolejny zamach. Trafiam pięścią w jego szczękę. 

– Zdechniesz – dyszę.

Gdy próbuję zadać kolejny cios, kutas robi unik i wali mnie w twarz, rżąc przy tym z zadowolenia. Już mam się mu odwdzięczyć, ale drogę znowu zastępuje mi ten bachor. 

– Przestań. Słyszysz? – Chyba płacze. Nie jestem pewien, bo wciąż kiepsko kontaktuję. 

– Gliny! – Rozlega się krzyk Jamesa. Po chwili do moich uszu dociera dźwięk zbliżających się syren policyjnych. – Spadamy. Już. Już! – ponagla. 

Łapię Stellę za rękę i wpycham do samochodu, w którym czeka mój kumpel wraz z Mią, a potem uciekamy.

Ja jednak wciąż tkwię w tamtym miejscu. W swojej ciemności. Emocje po przymusowym wyścigu i ten kutas, który  omal nie skrzywdził Stelli, bójka... To wszystko zabiera mnie tam, gdzie wcale nie chcę wracać. Do mojej przeszłości... 

*****

I co Wy na to? 😎

THE HELL BETWEEN US | ZakończoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz