2.11.1

168 30 7
                                    

*Josh D.*

Wraz z Tylerem łaziłem po akademiku i zbierałem kurtki ludzi, którzy razem z nami poszli do lasu, nie zważając na fakt, że marcowe noce w Wielkiej Brytanii są raczej zimne. Z własnymi okryciami wierzchnimi na grzbietach oraz pięcioma innymi częściami garderoby w rękach, wyszliśmy na mróz, ponownie zmierzając w stronę lasu. Jakimś cudem ominęliśmy woźnego i wszystkich innych członków personelu szkolnego, którzy normalnie powinni nas zatrzymać.

- Zauważyłeś, że Gerard i Frank jakoś tak dziwnie przestali być wrogami? - spytał Tyler, akurat, gdy przekroczyliśmy granicę lasu.

- W sumie racja. Oboje wreszcie się ogarnęli, mam nadzieję. Choć trochę to za typowe. - odpowiedziałem, nie przejmując się faktem, że moja wypowiedź była odrobinę nieskładna.

- Za typowe? Czy mógłbyś, proszę, rozwinąć tę myśl? - Mój najlepszy przyjaciel zatrzymał się wpół kroku i spojrzał na mnie z lekkim zakłopotaniem.

- No, prawie jak u Szekspira. Dwa zwaśnione rody, młodzi się w sobie zakochują. Tylko czekać aż rozpoczną się mordy. - wytłumaczyłem, wciąż idąc.

- Masz na myśli... Czy ty uważasz, że to możliwe, by się w sobie zakochali? - zapytał Tyler. Wciąż stał w miejscu, więc też musiałem przystanąć, by komunikować się z nim w jakiś w miarę normalny sposób.

- A czemu nie? Dwójka ludzi, nastolatków. Taki wiek, że człowiek się zakochuje. Fajnie jak ze wzajemnością. Mniej fajnie jak bez. Takim to fajnie. - odparłem, ponownie nie rozczulając się nad kompozycją wypowiedzi.

- Czyli uważasz to za normalne, tak? To, że oboje są jednej płci i w ogóle...? - Tyler był wyraźnie zakłopotany z powodu zadawanego pytania. Spojrzałem na niego, marszcząc brew i nie do końca rozumiejąc jego intencje.

- Jasne, że tak. Nic nie poradzisz na to, jaki się urodziłeś. To nie tak, że sam możesz wybrać, w kim się zakochasz. Miłość jest dziwna. Poza tym to jest jeden z głównych celów SERu, prawda? Szerzenie wiadomości, że to, jaki się urodziłeś, nie ma znaczenia, a głupie zasady są po to, by je łamać. Przynajmniej ja to tak interpretuje. To dlatego zrobiliśmy tamten dzień. Żeby każdy pokazał prawdziwego siebie, choć w małym stopniu. - Moje słowa wydawały się tylko wprawiać go w jeszcze większe zakłopotanie. - Czy ty uważasz to za coś nienaturalnego? - zadałem to pytanie nieco obawiając się odpowiedzi.

- Nie... W zasadzie, muszę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego. - Podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy. W sumie to nie za wiele widziałem z powodu otaczających nas ciemności, ale wydawało mi się, że się uśmiechał.

- O co chodzi, Tyler? - Mój mózg chyba się zaciął, w każdym razie nie mogłem się skupić na żadnej konkretnej myśli, która nie dotyczyłaby stojącego przede mną chłopaka.

- Chodzi o to, że... - W jego głosie słyszałem napięcie. Niestety, nie dowiedziałem się, jakie słowa miały paść później. Wleźli na nas Pete i Patrick, trzymający ledwie przytomnego Brendona pod dwie ręce niczym jakiegoś więźnia.

- To już nie będzie potrzebne. Zarządzamy taktyczny odwrót. - rzekł Pete, wskazując na płaszcze, kurtki i wszystko, co nieśliśmy na rękach.

- Ale że co się stało? - spytałem, nie będąc w stanie ogarnąć sytuacji.

- On się stał. - oznajmiła Valerie. Szła ramię w ramię z wysokim kimś w ciemnym płaszczu, kogo nie potrafiłem zidentyfikować w tych ciemnościach. Za nią człapali Frank i Gerard, wykluczyłem więc te dwie opcje.

- Dallon? Ale jak to, ty tu tak? - zapytał Tyler, schodząc z drogi przybywającym. Przyjrzałem się dokładniej wysokiej postaci. W rzeczy samej był to nie kto inny, jak tylko pan Weekes.  

Eleven Stories [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz