Chapter Forty One

8.2K 542 475
                                    

Upłynęły dwa dni od kary w bibliotece. Dochodziła siedemnasta, a rudowłosa siedziała na tarasie, przeglądając książkę o czarnej magii. Powoli zaczynała rozumieć fascynacje Voldemorta tą dziedziną. Była okropnie wciągająca.

-Zbiera się na burze. - stwierdził Hughes, wchodząc na taras. Było parno, a burzowe chmury przykryły słońce. Haven lubiła taki klimat. Słońce nie raziło w oczy, ale było ciepło. Brunet westchnął, zakłócając jej harmonijną ciszę.

-Czy coś się wydarzyło, że tak wzdychasz, jak zdesperowana kobieta? - spytała ironicznie, zamykając książkę.

-Zakon urządza swoje zgromadzenie. W moim domu. Teraz. - warknął naburmuszony, wyobrażając sobie jak zabija Dumbledore'a i odzyskuje swój spokój ducha.

-To świetnie! Stęskniłam się! - krzyknęła, wstając z leżaka jak oparzona. W amoku przytuliła mężczyznę, biegnąc przywitać gości.

-Merlinie... Kto wychował tego dzieciaka? - spytał, kręcąc głową. - Banda idiotów. - nadąsany wszedł do jadalni, gdzie zasiadali główni członkowie. Zaproszeni przez Dumbledore'a. Do jego domu.

-A mój drogi! - krzyknął szczęśliwy, widząc Hughes'a. Wszyscy powitali go uśmiechami, a on usiadł na naczelnym miejscu powstrzymując się od rzucanie ulubionych uroków.

-Dawno was tu nie było, ale czemu nie możemy się spotykać na herbatkę, tam... tam gdzie się zawsze spotykaliście? - sarknął z jadem w głosie, na co panna Potter wywróciła oczami.

-Gorszy niż ja, co Potter? - zażartował Moody, kiwając głową na Riddle'a.

-Chwilami. - odparła, chichocząc. 

-Chyba nas nie doceniasz, potężny czarnoksiężniku, bo nie przyszliśmy tu, ani na herbatkę, ani w odwiedziny do Potter. - warknął Snape, powracając do bruneta, który mordował go wzrokiem.

Paradoks. 

Tom myślał, że Snape jest w Zakonie na rzecz Voldemorta, a w  rzeczywistości Snape był śmierciożercą dla Zakonu. 

-Już dobrze, dobrze. - uspokoił ich Dumbledore, patrząc radośnie na skrzaty, które wnosiły kanapki i ciepłe napoje. - Mamy nie małe problemy... Pomijająć, że musimy codziennie walczyć z siłami Voldemorta to dodatkowo opinia publiczna jest fatalna. Prorok jest przepełniony nazizmem i wszystkimi innymi zgorszeniami... - starzec zaczął przedstawiać sytuacje, a Tom zaczął szukać sensu tego spotkania. 

Czemu ten głupiec robi zebranie przed moim nosem, skoro wie kim jestem? Zdurniał do reszty?

-Jednym słowem... Jesteśmy skończeni? - podsumował Ron, a Molly i Artur uderzyli go w tył głowy, co spodobało się Snape'owi.

-Ta... Dzieciak ma trochę racji. - mruknął Moody, ale przestał, gdy Kingsley kopnął go w sztuczną nogę.

-Nie do końca, moi drodzy. - stwierdził Dumbledore, a Hughes powstrzymał się od pogardliwego prychnięcia.

-O czym ty mówisz psorze? Nasza 'armia' jest jedną trzecią jego armii! On ma potężne siły i nie tylko czarodziei. Przekonał olbrzymy, centaury i Merlin wie co jeszcze! - oburzył się Hagrid, który zajmował trzy miejsca przy stole.

-Słuszność idei prowadzi do zwycięstwa, a nie liczba jej wyznawców. - wtrącił Lupin, czując się jak hinduski mędrzec, co Snape wyśmiał.

-Zgadza się, jednak on jak każdy z nas ma swoją słabość. - czarodziej szedł w zaparte, ale tu skończył się spokój Hughes'a.

-Słabość, Albusie? Masz na myśli czarną magię? - zapytał Kingsley, nie kryjąc pogardy.

-Nie. To nie czas, aby o tym mówić, ale zaufajcie mi tak jak zawsze. Pod pretekstem swojej słabości zrobi wszystko, aby to ocalić. Nawet gdyby miał oddać władzę. - Dumbledore wyglądał na szczęśliwego, tak jakby już wygrali. Tu miał racje. W ręku trzymali klucz do zwycięstwa.

We are the same || RiddleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz