Odcienie przyjaźni

6.4K 222 162
                                    



Snape i Dumbledore opuścili mury Hogwartu, chcąc jak najlepiej wykorzystać podarowany im przez Lorda czas. Albus niejednokrotnie gościł w progach rezydencji Lady Crown, więc wiedział doskonale, jak się do niej dostać. Najprostszym rozwiązaniem było skorzystanie z dobrodziejstwa teleportacji, jednak czarodzieje nie mogli tego zrobić, pozostając na terenie szkoły, więc udali się na skraj Zakazanego Lasu. Pośród cienia rzucanego przez splątane korony wysokich drzew, mogli być pewni, że pozostają poza zasięgiem zbłąkanych spojrzeń, mogących padać z wnętrza kamiennej budowli. Dyrektor spojrzał na mistrza eliksirów i skinął subtelnie głową, dając mu jasny sygnał do przygotowania się. Severus jedynie przewrócił ostentacyjnie oczami, niezamierzenie rozbawiając tym towarzyszącego mu starca. Wspólnie przenieśli się na początek zadbanej, równej ścieżki wyłożonej płaskimi, białymi kamieniami, wytyczającymi szlak prowadzący wprost ku siedzibie płomiennowłosej. Przez kilka chwil szli ramię w ramię, nie odzywając się do siebie - każdy z nich był zajęty czymś innym. Dumbledore usiłował przygotować się mentalnie do ponownego spotkania z Lordem Phoenix. Lord, co prawda, wyraził zgodę na ich wizytę, ale nie mógł być pewien, czy na miejscu zostaną powitani z otwartymi ramionami...Biorąc pod uwagę okoliczności, bardziej prawdopodobny wydawał się scenariusz uwzględniający oschłą niechęć oraz wrogie, zdystansowane nastawienie - czemu nie mógłby się absolutnie dziwić. Dragan potraktował go dość łagodnie, lecz Arien...ten mężczyzna mógł mieć wobec nich zgoła inne zamiary. Snape szedł krok za Albusem, pochłonięty podziwianiem widoków, które za każdym razem robiły na nim identyczne, niesłabnące wrażenie. Wpatrywał się w nienaruszoną przyrodę, osłaniającą rezydencję od niechcianego wzroku. Okoliczne lasy wydawały się nietknięte ludzką ręką, dzięki czemu wyglądały zapewne tak samo, jak dekady temu - gęste, nieporuszone, mroczne i nieprzystępne...noszące w sobie ślady czegoś pierwotnego, dzikiego i nieujarzmionego. Nieprzebrane bory wspaniale kontrastowały z subtelnie wznoszącym się ponad nimi architektonicznym cudem, jakim bez wątpienia była sama rezydencja. Wysmakowane, jasne mury domostwa górowały nad otoczeniem, jednocześnie podkreślając jego niesamowity, niemalże baśniowy urok. Coś jednak było tu mocno nie tak...Im bardziej zbliżali się do dworku, tym wyraźniejsza stawała się zmiana atmosfery - wcześniej budynek wręcz emanował przyjazną, ciepłą aurą, potęgującą przemożną chęć zajrzenia do środka. Dom Lady Crown był czymś na kształt azylu, którego otwarte drzwi zachęcały do zaznania wytchnienia w kunsztownych, wspaniale urządzonych wnętrzach. Ten dom był oazą, umiejscowioną pośród budzących grozę gór oraz lasów. W tej chwili to subtelne wrażenie uleciało, zastąpione przeraźliwym chłodem - nieprzyjemnym i dołującym, niczym wizja wejścia w gęsty bór, tylko po to, by więcej go nie opuścić. Wszechobecne zimno w każdej sekundzie przypominało o tym, że łagodne serce oazy odeszło. Kobieta stojąca w samym centrum tego urzekającego mikroświata pogrążona była w głębokim, nienaturalnym śnie, a wraz z nią zasnęło wszystko - pozostała jedynie dzikość. Wydzierające z mrocznych lasów wycie wiatru, jakby zdawało sobie z tego sprawę i jęczało przeraźliwie z tęsknoty za aniołem, zamieszkującym pogranicza puszczy. Rozpędzony wiatr bezlitośnie napierał na plecy dwóch przybyszy, starając się przyspieszyć ich wędrówkę - popychał ich ku drzwiom rezydencji w nadziei, że dwóch czarodziei wybudzi Vallerin, a ciepłe, łagodne serce powtórnie zabije w tych stronach. Mężczyźni zatrzymali się przed drzwiami, ociągając się z zaanonsowaniem swego przybycia. Albus nerwowo wygładził zmierzwioną przez wiatr szatę, po czym zerknął na swego towarzysza, sięgając do zsuniętych z nasady nosa oprawek. Severus przez lata stał się istnym mistrzem ukrywania emocji, tłamsząc je w sobie do momentu, aż nie przybierały niewyobrażalnie niebezpiecznych rozmiarów. Skrupulatnie pilnował, by z jego bladej twarzy nie można było nic wyczytać. Radość, smutek, strach, tęsknota, złość...żadne z tych uczuć nie miało prawa odbić się w jego posępnym obliczu, jednak od tej zasady bywały wyjątki. W niebywale rzadkich sytuacjach cienie uczuć przebijały się przez ponurą, obojętną maskę - niezdarnie, niemalże karykaturalnie wykrzywiając nadmiernie poważną twarz...tak, jak w tej chwili. Snape, stoją na baczność z ramionami zwieszonymi wzdłuż ciała, łapał głębokie, miarowe wdechy, mające zdławić narastający niepokój. Dyskomfort wyraźnie odbijał się w jego ciemnych oczach, nie chcąc ulecieć pomimo wielu prób. Dumbledore uśmiechnął się półgębkiem, po czym klepnął przyjacielsko bark kompana, chcąc dodać mu otuchy. Dyrektor w pełni rozumiał zdenerwowania swego współpracownika - w końcu możliwość spotkania Lorda Phoenix we własnej osobie była nie lada wydarzeniem, dostępnym jedynie dla garstki wybranych. Ten niezaprzeczalny zaszczyt w nim samym budził skrajne odczucia. Ciekawość oraz ekscytacja nieustannie ścierały się z gorzkim smakiem przerażenia. Cóż...w ich sytuacji lęk zdecydowanie wygrywał zaciętą batalię. Albus przymknął powieki, wracając pamięcią do chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał Lorda. Arien wywarł na nim piorunujące wrażenie, bynajmniej nie przez swoją nadnaturalnie urokliwą powierzchowność, czy przejmujący chłód lazurowych oczu. Tego mężczyznę otaczała unikatowa aura, która nawet na najznamienitszym spośród czarodziei wymogłaby pokorne pochylenie czoła w oznace uniżenia. Lord Arien Phoenix budził swą osobą nieopisany szacunek, choć próżno było szukać ku temu konkretnego powodu. Stojąc przed jego, bez mała boskim, obliczem, każdą komórką ciała czuło się, że oto stoi przed tobą ucieleśnienie potęgi - pradawnej, nieprzejednanej, nieograniczonej, a przez to niezrozumiałej i budzącej respekt. Tak...Phoenixowie byli doprawdy zagadkowym rodem, o którym nie sposób było dowiedzieć się zbyt wiele - nawet Vallerin, podczas przyjacielskich rozmów, unikała tego tematu. Starzec zepchnął wspomnienia na skraj świadomości i zapukał delikatnie w solidne podwoje, nie chcąc dłużej odwlekać nieuniknionego. Musieli poczekać dłuższą chwilę, zanim drzwi otworzyły się przed nimi, odsłaniając drobną sylwetkę Stena. Widząc majordomusa, Dumbledore drgnął niespokojnie. Bystre, czujne spojrzenie skrzata zmętniało, a jego szarawa skóra ściśle przylgnęła do kości policzkowych, uwydatniając ich ostre kontury. Sten nie powitał ich serdecznym słowem, jak miał to w zwyczaju. Milcząc ustąpił im przejścia, tym samym zapraszając gości do środka. To, co zastali w murach posiadłości zatrwożyło ich. Wszędzie panował półmrok...okazałe wnętrza tonęły w ciemności, spowodowanej przysłonięciem wszystkich okien za pomocą grubych, ciężkich kotar. W powietrzu nie unosił się zapach szykowanych przez skrzaty pyszności, ani urzekająca woń kwiatów. Nie docierał do nich żaden dźwięk: ani wesołych rozmów skrzatów; postukiwania szykowanej zastawy; przytłumionych śmiechów, zwykle dobiegających z kuchni, ani kroków kilkudziesięciu par wiecznie zabieganych stóp - było cicho...cicho i przeraźliwie wręcz zimno. Dworek zdawał się pochłonięty żałobą. Sten wyminął ich kierując się ku schodom, więc podążyli za nim starając się, by nie zmącić swą obecnością spokoju rezydencji. Wspięli się po imponujących schodach i trzymając się pleców majordomusa, dotarli wprost do hebanowych drzwi, oddzielających sypialnię Lady Crown od reszty domostwa. Wierny skrzat z widocznym zawahaniem położył dłoń na mosiężnej klamce, po czym westchnął przeciągle, zrezygnowany i przytłoczony trawiącym go od wielu dni smutkiem. Ostrożnie popchnął drzwi, gestem wskazując czarodziejom, żeby weszli, jednak sam nie poruszył się nawet o krok, stojąc tak daleko od progu, jak tylko mógł - zachowywał się, jakby przekroczenie tej niewidzialnej linii miało nieuchronnie doprowadzić go do rozsypania się w pył. Zaczekał, aż profesorowie wejdą, zamknął za nimi wrota sanktuarium i pospiesznie oddalił się od nich, zawstydzony własnym zachowaniem. Prawda była taka, że unikał wchodzenia do pokoju swej pani, ponieważ przerażało go patrzenie na jej tajemniczą chorobę, której zrozumieć w żaden sposób nie potrafił. Początkowo starał się być silny i kierować skrzatami tak, by jego Lady nie czuła się zawiedziona ich pracą, gdy w końcu otworzy oczy. Ofiarnie asystował Lordom w ich pracy, nie zezwalając, żeby którykolwiek inny skrzat ujrzał panienkę Crown w tak opłakanym stanie. Nie chodziło o zmianę w jej wyglądzie...oj, nie. Ognistowłosy anioł, nawet trawiony nieznaną chorobą, pozostawał najwspanialszym odzwierciedleniem wielkiego dzieła stworzenia! Po prostu martwił się, że wrażliwe serca jego współbraci nie zniosłyby obrazu tak wielkiej krzywdy, jaka spotkała ich ukochaną panią. Sam uważał się za znacznie silniejszego i odporniejszego na ból, wywołany każdym spojrzeniem w stronę jej bezwładnego, eterycznego ciała, ale..pomylił się. Z każdym kolejnym dniem, gdy Vallerin słabła, rozrywał go niepohamowany smutek - żal tak wielki i przejmujący, że nie mógł złapać tchu. Wkrótce przyszedł dla niego dzień ostatecznej próby, której ciężaru nie zdołał podźwignąć. Załamał się, kiedy nieskazitelnie alabastrowa skóra Lady straciła swój urokliwy blask, nie mogąc patrzeć na biel kości, przebijającą się przez niemalże przezroczystą warstwę tkanki. Tego znieść już nie potrafił! Zaczęły nawiedzać go koszmarne myśli - podświadomie rozpaczał, jakby to miały być ostatnie dni, spędzone u boku kobiety, którą oni wszyscy kochali. Starał się tłumić w sobie niestosowne emocje, lecz przed wzrokiem Lorda Ariena nie sposób było niczego ukryć. Lord stanowczo zakazał mu wstępu do pokoju płomiennowłosej, o ile nie dostanie wyraźnego rozkazu. Uzdrowiciel domyślał się, jak beznadziejną musiała wydawać się obecna sytuacja w oczach Stena, a nie był mu potrzebny pomocnik, wątpiący w powodzenie wdrożonego leczenia. Zresztą, od kiedy miał u swojego boku Damona, skrzaty stały się poniekąd zbędne, bowiem żaden z nich nie posiadał nawet ułamka wiedzy i opanowania Hierofanta. Arien przyłożył do ust dłoń siostry, muskając ją delikatnie wargami. Słyszał odgłos zamykanych drzwi i kątem oka dostrzegł dwie sylwetki czarodziei - niepewnych tego, co mieli ze sobą zrobić. Uśmiechnął się subtelnie pod nosem, nie mając bladego pojęcia, dlaczego zgodził się na tę wątpliwej przydatności wizytę. Dragan potrafił być nad wyraz przekonywujący, jeśli tego chciał. Lord uśmiechnął się szerzej. Jego młody wnuk bez wątpienia odziedziczył po Phoenixach zdolności manipulacyjne i bez litości wykorzystywał je przeciw niemu, z coraz lepszym efektem. Ułożył ostrożnie porcelanową dłoń Vallerin na kołdrze, wstał i odetchnął powoli, odwracając się w stronę gości. Wizyta Dragana oraz obecność Damona dały mu szansę na odpoczynek, choć nie mógł powiedzieć, by zdecydował się na niego dobrowolnie - Hierofant widząc nie najlepszy stan brata, zmusił go do zaśnięcia, żeby odzyskał siły oraz bystrość umysłu. Starszy Phoenix początkowo miał za złe bratu tak radykalne posunięcie, jednak rozumiał, dlaczego Damon wpadł na równie szalony pomysł. Czuwając non stop przy łóżku Vallerin wykańczał samego siebie, pozwalając, by zawładnęło nim zwątpienie, które w sztukach uzdrowicielskich mogło zakończyć się tragedią. Dzięki wymuszonemu odpoczynkowi, znów prezentował się jak na Lorda przystało. Wolnym krokiem podszedł do czarodziei, uważnie obserwując ich pobladłe twarze, oblane miękkim blaskiem świec. Załamujące się cienie uwydatniały szok, w jakim zamarli mężczyźni, zgodnie wpatrujący się w ciało Lady, niknące pod gładką pościelą.

Córa rodu Phoenix.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz