Legion

3.3K 195 96
                                    




                    Raven, siedząc na rozległym konarze drzewa, z oddali obserwował Wrzeszczącą Chatę. Zgodnie z poleceniem Dragana, odwiedzał pana Blacka trzy razy dziennie, by przynieść mu coś do jedzenia. Black, póki co, zachowywał się całkiem rozsądnie i nie opuszczał kryjówki - zapewne wiedząc o tym, że nie był w Lesie sam. Były Łowca westchnął przeciągle, przełykając narastającą gorycz. Ani trochę nie podobała mu się rola niańki jakiegoś mało rozgarniętego zbiega. Tęsknił za samotnym przeczesywaniem tropikalnych lasów, w poszukiwaniu zaginionych miast. Jego zadaniem było lokalizowanie takich miejsc i zabezpieczanie ich, w oczekiwaniu na wykwalifikowaną ekipę współpracowników - choć w głównej mierze parał się ciężką pracą łącznika, mającego zapewnić płynny przepływ informacji. Anglia szalenie go nudziła - była krainą bezbarwną, deszczową i ponurą. Sprawiała wrażenie ucywilizowanej oraz rozwiniętej kulturalnie, lecz on dobrze wiedział, że to tylko niezbyt wiarygodne pozory. W tym miejscu, jak w każdym innym, czaiła się swego rodzaju dzikość - niezwiązania ani z naturą, ani szeroko pojętą wolnością. Tu dało się odczuć dzikość w jej najgorszym, spaczonym wydaniu - brutalnie stłamszoną przez obyczaje, uciążliwe normy społeczne i całą tą piekielnie smutą powierzchowność. Dzikość nie skrywała się w nieprzemierzonych, leśnych gęstwinach, a pięknie urządzonych, odciętych od rzeczywistości komnatach. Tutaj żadna walka nie była prowadzona bezpośrednio, w pierwotnym, uczciwym pojedynku, który nieuchronnie prowadziłby do przegranej słabszej ze stron. Gentlemani, wciśnięci w swoje szykowne szaty, toczyli ciche bitewki, wykluczające starcia równego z równym. Ich bronią nie była wola przetrwania, siła ani pragnienia tlące się w duszy każdego człowieka. Walczyli za pomocą podstępu, wprawnej dyplomacji, bezwzględnych zdrad oraz wyrafinowanej gry psychologicznej, przez co ich potyczki stawały się pozbawionym wyrazu cieniem chwalebnego dziedzictwa ludzkości - każda kolejna przypominała poprzednią, stając się czymś irytująco przewidywalnym. Silniejsi umacniali swą pozycję na szczycie, depcząc wszystko, co stanęło im na drodze. Idee, honor, wartości rodzinne, braterstwo, przyjaźń, religia, moralność, sumienie, dobro ogółu, zapewnienie gatunkowi szans na przetrwanie...przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie, gdy chodziło o wygraną. Raven splunął z odrazą. To wszystko go obrzydzało. Obrzydzały go krajobrazy, mugole, czarodzieje, cudaczna polityka i inne wymysły, sprzeniewierzające się naturalnemu porządkowi rzeczy. Obrzydzał go nawet szanowny pan Black. Skrzywił się ponuro, odbiegając myślami ku byłemu skazańcowi. Szczerze nie znosił tego żałosnego człowieka i nie rozumiał, dlaczego Lady Crown miałaby chcieć utrzymać przy życiu kogoś równie bezwartościowego. Black był słaby, a słabi powinni zginąć, żeby ustąpić miejsca silniejszym jednostkom - tak, wedle niego, działała ewolucja. Nienawidził wchodzić do tej cholernej ruiny!!! Za każdym razem, gdy pojawiał się w progu Chaty, Black usiłował wciągnąć go w pogawędkę. Zadawał masę błahych pytań, byleby nawiązać nić porozumienia, co wyjątkowo drażniło Łowcę. Nie miał najmniejszej ochoty na wdawanie się w grę kurtuazyjnych pozorów, czy inne, wymuszone uprzejmości, tylko po to, by sprawić przyjemność komuś, kto nic go nie obchodził. Co dzień wkraczał do Chaty - czyniąc zadość obowiązkowi - jak najszybciej rzucał pakunek w stronę Blacka i wychodził, nie zamieniwszy z czarodziejem ani słowa. Raven był oddany Kolekcjonerowi, dlatego zawsze sumiennie wypełniał jego polecenia, choćby sam uważał je za zwyczajnie pozbawione sensu. Nie czuł się zobowiązany do uprzejmego zachowania wobec byłego skazańca, bo nie wchodziło to w zakres jego obowiązków. Dragan musiał doskonale zdawać sobie z tego sprawę. Kolekcjoner i jego prawa ręka dzielili w końcu taką samą naturę. Łączył ich los wiecznych poszukiwaczy - wojowników, nieustannie szukających coraz to nowszych, trudniejszych wyzwań. Pogodzili się z najmroczniejszymi podszeptami duszy, ponad wszystko miłując przywilej nienaruszalnej wolności. Nic ich nie ograniczało ani nie krępowało - każdy z nich, w pewnym momencie swego życia, zrzucił kajdany narzucone przez społeczeństwo. Obydwaj byli wolni, jednak Raven rozumiał lepiej niż ktokolwiek inny, jak wiele brakowało mu jeszcze do Luthera. Pamiętał dokładnie dzień, w którym ujrzał obecnego szefa po raz pierwszy:

Córa rodu Phoenix.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz