Rozdział 11

148 15 4
                                    

Kochałem się śmiać. Byłem prostym człowiekiem, którego codzienność wypełniała ciężka praca, brzydkie ręce drogiej żony wyrabiające najlepsze ciasto w mieście i ciepły uśmiech szczerbatej córeczki biegającej w kółko za starą kotką bez ogona.

Nie pamiętam już tego człowieka. Nie pamiętam imienia żony. Nie pamiętam imienia córki.

W kilku bezmyślnych aktach straciłem wszystko, co miałem, w tym cudowne wspomnienia z czasów, kiedy to jeszcze nie musiałem stać pośrodku przesiąkniętej deszczem drogi, na której utknął powóz z czterema bohaterami tej opowieści.

Patrzyłem na nich w szczerym zdumieniu, przechadzając się z jednej strony drogi na drugą. Myśli przychodziły szybko i w tym samym tempie gdzieś zanikały, kiedy Lucy przemierzała z bólem brzucha błotniste kałuże. Taplała się w nich aż po same nagie kostki. Spódnicę miała zwiniętą pod biodra. Z kolei Shina i Iggis biegali w kółko w pełnym obuwiu, chlapiąc we wszystkie strony. A Zeref? Ech, ten mój drogi Zeref oczywiście, że siedział na wozie, i tak jak ja, patrzył.

Może to właśnie on będzie bohaterem tej opowieści? Chłodny, niepokonany samotnik żyjący od wieków i wieków martwiący się tymi samymi problemami, których nie może rozwiązać.

Zostaje jeszcze Shina. Ciągle przepraszająca dziewczyna, nienależąca do tego świata, która kocha ostrą kuchnię i nienawidzi swojego ojca. Smutna historia, nieprawdaż? A nawet jeszcze się nie wydarzyła.

Iggisa nawet nie liczę. On już swoje przeżył, a wciąż ma nadzieję, że jego opowieść wciąż trwa. Nie, dla mnie nic nie znaczy.

Co innego Lucy... Oj, Lucy. Parę lat temu nie spojrzałbym na nią. Nudna, wpisana w typowy schemat bohaterki książek przygodowych, która czeka na miłość i szczęśliwe życie z przyjaciółmi. Zacierałem rączki, czekając, aż ten sen skończy się i wróci do typowej, nic nie znaczącej rzeczywistości. Upadła boleśnie. Tak samo jak ja wiele, wiele lat temu. Bolało. Płakałem. Śmiałem się. Ona też. I patrzcie, gdzie skończyliśmy oboje!

W błocie, w deszczu bez jedzenia i normalnej wody spożycia.

Podciągnąłem nogawki od długich, szerokich spodni kupionych targowisku w najbardziej szemranej okolicy za równie podejrzaną cenę. Przynajmniej dały radę przez moment utrzymać ciepło. Niechętnie przeszedłem kawałek, wpadając w coraz większe bagno i zapadając się w błotnistych kałużach. Bogowie jasno dawali do zrozumienia, gdzie jest moje miejsce. U ludzi. W tych bagnach i gównach, które łaskawe zsyłali w wysokiego nieba.

Dlatego nigdy tam nie siedziałem. Było zbyt czysto, zbyt idealnie. Świat ludzi przynajmniej przedstawiał rzeczywistość. Jak padał deszcz, taplałeś się w błocie. Jak świeciło mocne słońce, chowałeś się w cieniu, bo było zbyt gorąco. Prosto. Krótko. Na temat.

— Lucy, proszę uważaj! — Shina złapała Lucy w pół drogi, kiedy sięgnęła pod wóz, aby wyciągnąć go z błota. — Czy ty w ogóle myślisz? Jeszcze dzień temu umierałaś! Pomyśl! Chcesz, żeby znowu...

Lucy zignorowała Shinę i na trzy podniosła z Iggisem wóz.

Wybuchłem głośnym śmiechem. Złapałem się za brzuch i upadłem prosto w to bagno, nie umiejąc powstrzymać natłoku radości. To była Lucy, którą chciałem zobaczyć.

Mimo ostrzeżeń Shiny, wytarła ręce o mokrą szmatę i stanęła za wozem. Iggis siadł i biczem zmusił zwierzę, by się ruszyło. Powóz z Zerefem na nim drgnął. Lucy w odpowiednim momencie popchnęła go od tyłu. Shina w ostatnim momencie dołączyła się do pomocy. Na raz pchnęły powóz, wygrzebując go na równą powierzchnię.

Luyc odetchnęła z ulgą. Oddychała ciężko, sapiąc i wciąż przyglądając się odpoczywającemu Zerefowi. Miałem ochotę znowu paść ze śmiechu, gdyby nie to, że dalej leżałem. Może oddam mu kiedyś głos w tej opowieści? Jest ciekawy, ale za stary, bez werwy i chęci do życia. Gdybym tylko go zmusił do działania... Ale jak?

Wiedziałem, że kiedy dotrę za nimi do miasteczka, siądę na kilka godzin w nocy, kiedy położą się spać, i wtedy pomyślę. Na pewno przyjdzie mi do głowy jakiś plan. Zawsze przychodził. Zawsze go realizowałem. Tylko potrzeba mi trochę czasu. A nie mogę ich opuścić. Nie w tym momencie. Nie w tak istotnym dla wydarzeń historycznych punkcie i miejscu, do którego zaraz dotrą.

Tak, oddam Lucy głos. Niech opisze te widoki własnymi oczami. Niech spojrzy na świat ze swojej cudownej, przerażonej perspektywy. Chcę przeżyć te wydarzenia jej oczami, nie swoimi.

— Lucy, nie zawiedź mnie — powiedziałem na głos.

Odwróciła się na moment. Pewnie kierowana przeczuciem, bo przecież nie mogła mnie usłyszeć. Sięgnęła po gwiezdne klucze, bacznie przyglądając się otoczeniu, choć nic nie widziała. Padał zbyt gęsty deszcz. Jednak gdzieś wśród tych kropel wypatrzyła mnie. Wzrok kobiety padł dokładnie tam, gdzie właśnie leżałem.

Bardziej nie mogła mnie uszczęśliwić. Jeśli minął kolejne lata, jeśli ta dziewczyna urośnie w siłę, może nadejdzie w taki dzień, w którym staniemy obok siebie... i wtedy zdoła mnie zobaczyć.

— Czekam...

Pogromca smoków [z]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz