Rozdział 57

67 8 3
                                    

Wyłonił się z lodu — był nadal niski, z garbem, kulał i ten głupi uśmieszek nie schodził mu z twarzy. Chodził o lasce wyrzeźbionej w ciemnym drewnie, która odbijała się od lodu głuchym, nieprzerwanym dźwiękiem. Wgłębiała się w krystaliczną powierzchnię, utrzymując mężczyznę w pozycji stojącej, choć jego ciało drżało z wysiłku.

Lucy zauważyła w tym jego jedyną słabość. Nie bacząc na wiek czy stan mężczyzny oraz honor, którym niby powinna się kierować, chwyciła za bicz i trzepnęła nim w kierunku mężczyzny.

Westchnął ciężko ze znużenia.

Z sufitu zleciał lodowy szpikulec, który przygwoździł bicz Lucy do podłoża. Pociągnęło dziewczyną. Zachwiała się, poślizgnęła na lodzie i upadła.

— Zawsze sobie poradzę, jeśli tylko mam ochotę — dał do zrozumienia mężczyzna. — Lucy, Lucy, Lucy... Twoje imię. Oj, te imiona. Mylą mi się od tej starości, ale chyba Lucy. Takiej gęby się nie zapomina, szczególnie że odebrałaś mi jedyną szansę na uświadomienie światu całej prawdy.

Szpikulec wyrwał bicz z rąk Lucy i odrzucił go na drugą stronę pomieszczenia, gdzie przymarzł do ściany. Mężczyzna w tym czasie tylko mrugnął.

— Uprzedzając pytania — kontynuował swoją przemowę. — Nie chcę cię zabić. Nie zamierzałem krzywdzić Fairy Tail. Nawet nie mam najmniejszej ochoty zajmować się takimi... nic nie znaczącymi osobami. Ale mnie wkurzyłaś. Musiałem. Musiałem coś zrobić. I ten zapach...

Wciągnął głęboko powietrze przez nos.

Lucy przyklęknęła, przez moment nie zwracał na nią uwagi, bo przymknął oczy. Wstała i pobiegła w jego stronę.

Lód pod jej stopami pokryła kolejna warstwa zamarzniętej wody. Nie zdążyła zmienić pozycji, kiedy zbliżyła się do kapłana. Machnął ręką, skręciła, uderzając czołem prosto w ścianę. Lód objął ją w pasie. Okręcił i przydusił do ściany od drugiej strony, tak by wzrok miała zwrócony ku mężczyźnie.

Szarpnęła rękoma, głową, całym ciałem. Nie dała rady zostawić nawet najmniejszego uszczerbku na lodzie. A mężczyznę zaczęło to bawić. Zaśmiał się głęboko. Jednak jego ciało nie wytrzymywało zbyt gwałtownego ruchu, więc zachłysnął się powietrzem. Zakasłał kilka razy krwią.

— Znowu — burknął.

Wytrzepał rękę, pozostawiając na lodzie pod sobą czerwone ślady.

— Tak kończą bohaterowie. Starzy. Zmęczeni. Samotni. A młode pokolenie nie jest świadome zagrożenia...

— Jakie zagrożenie?! — wykrzyczała Lucy, nie mogąc wytrzymać dłużej gadaniny mężczyzny.

Lód okrążył jej czoło, przytwierdzając mocniej do ściany. Lucy pisnęła z bólu. Jej plecy wygięły się pod bolesnym kątem, ale mężczyzna nic siebie z tego nie zrobił. Stworzył przed lodowym więzieniem pniaczek, na którym usiadł. Laskę oparł o kraty.

— Smoki — odpowiedział jej krótko.

— Smoki? — wydusiła z lekkim zaskoczeniem w głosie. Zastanowiła się. Przecież istniał na tym świecie jeden smok, który pokonał nawet samego Gildartsa. Moc bestii była niezmierzona, nikt, kto stanął z nią do walki, nie przeżył, a i legendy o smoku zanikały. Ludzie zapominali.

— Acnologia?

— To jeden smok, a reszta? — zapytał opryskliwie mężczyzna. Przewrócił oczami i jeszcze dodał: — Nie umiecie liczyć. Nie umiecie myśleć. Nie umiecie brać pod uwagę zagrożenia, które jest pod waszym nosem. A dlaczego? Bo urodziliście się, dorastaliście i żyliście w dobrych czasach. Nie tak jak ja.

Pogromca smoków [z]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz