Rozdział 15

125 15 9
                                    

Ostrzegam przed zbliżającą się DEPRESJĄ!

Miasto było odosobnionym bytem, chronionym z trzech stron przez góry Niadry. Tkwił w nim spokój i tajemnicza aura, z którą Lucy się spotkała, stając przed bramą. Brakowało tu życia, energii, biegających dzieci czy narzekających starców. Dostrzegła głównie osoby głównie w jej wieku, czasem trochę starszych, paru mężczyzn i parę kobiet.

Lucy wyjęła ogłoszenie z misją i podała je strażnikowi, który pilnował wejścia na główny plac we wsi. Zdaniem Lucy już dawno powinna uzyskać tytuł miasteczka. Mężczyzna skinął słabo głową i wskazał na gospodę widłami.

— Przyjmiemy magów z... eee... — zająknął się, jakby zapomniał, jakiego słowa ma użyć. Nie miał dwóch przednich zębów, przez co mówił niewyraźnie, dodatkowo używał specyficznego dla tych stron dialektu. Chyba próbował porozmawiać z kobietami we współczesnym fiorskim, ale nie potrafił.

—... chęcią? — zaproponowała Shina.

Mężczyzna zamlaskał.

— Ta, chęci to bra sprawa, panny. Piwo, żarcie, sen, w cenie — potwierdził zapewnienia z ogłoszenia.

— A z kim możemy porozmawiać na temat misji? — dopytała się Lucy, poprawiając pakunek na plecach.

Strażnik zastanowił się przez moment, zerkając na mijającego go kolegę. Tamten przyspieszył z kosą przerzuconą przez ramię. Niemal trącił nią przechodzącego obok starca. Przeprosił niewyraźnie i uciekł na pole.

— Misja, z kim? — zmieniła sens pytania.

— Że gadać?

— Tak. — Skinęła głową dla pewności. — Gadać.

— A to z klerem. — Znów pokazał widłami, tym razem na kościół stojący na wzgórzu. — Gada po waszemu.

— Dobrze, dzięki.

— A dzięki, dzięki my. Oby kosa was nie ciachnęła!

Obszedł kobiety i popchnął je od tyłu, aby ruszyły szybciej w stronę gospody. Pomachał w ich kierunku.

Lucy odetchnęła ciężko. Nic na razie jej się nie udawało, a nawet nie zaczęła się jeszcze właściwa część misji. Bała się planować cokolwiek do przodu.

— Zmienili się. — Shina szturchnęła Lucy w ramię, a potem wskazała na strażnika, który oddał widły drugiemu z mężczyzn i odszedł. — Myślisz, że to jacyś... wojownicy czy zwykli rolnicy.

— Rolnicy, bez wątpienia.

— Dziwna ta wioska. I duża.

— Ta... — przyznała jej niepewnie rację.

— Sądzisz, że z księdzem się lepiej dogadamy? No bo póki co to jakoś słabo nam cokolwiek wychodzi. A gospoda? Ciekawe, czy ktoś...

— Shina! — przerwała jej Lucy. — Zaraz się okaże — dodała łagodniejszym tonem.

— Tak, okaże się.

Tabliczka wisząca nad wejściem do gospody zaskrzypiała przeraźliwym, drażniącym uszy piskiem, przekrzywiając się na prawy bok. Prawie wypadła z jednego z zardzewiałych gwoździ.

Lucy otworzyła szybko drzwi i razem z Shiną weszły do zatęchłego pomieszczenia, w którym panowała przeraźliwa duchota. Przy jednym ze stołów w części jadalnej siedziało dwóch mężczyzn, popijających gin i grających w karty. Przy barze nie było nikogo.

Na recepcji siedziała kobieta. Ubrana była w stary, wyświechtany babciny sweter z wyhaftowanymi wzorami w kłosy zbóż. Szyję owijał równie zniszczony szal, po którym łaziły drobniutkie robaczki. Najprawdopodobniej pchły. Kobieta czytała gazetę, tygodnik fiorski, ale wydanie sprzed miesiąca. Kiedy zauważyła podróżniczki, odłożyła pisemko. Zgasiła papieros o blat i wyjęła spod lady księgę gości. Przejrzała wszystkie pokoje i dopiero wtedy odparła:

Pogromca smoków [z]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz