46

36 4 40
                                    

Kwiecień przywitał korpus treningowy pięknymi promieniami słońca, które delikatnie muskały moje policzki, wyłaniając się spomiędzy wciąż nagich gałązek liściastych drzew rosnących w pobliskim lesie. Smugi światła padały na błotniste podłoże, powoli osuszając je wiosenną aurą. Gdzieniegdzie w niewielkich gromadach bieliły się przebiśniegi, dzielnie stawiając czoła nocnym mrozom po zdecydowanie zbyt długiej zimie, a tu i ówdzie pojawiały się zawilce i pierwiosnki, radośnie zwiastując przybycie nowej pory roku.

I choć poranki wciąż bywały chłodne, a w bardziej zacienionej części lasu nadal miejscami spoczywał śnieg, to miałam to szczęście, że ciepłe, wojskowe ubranie chroniło mnie od nieprzyjemnych doznań, a skórzane buty zapewniały suchość i wygodę.

Wschodu słońca nie podziwiałam jednak sama. Towarzystwa dotrzymywała mi poganiająca mnie wciąż blondynka, nie dająca zawiesić oka na budzącej się po zimie do życia przyrodzie. Dzień wolny dla jednostki nie oznaczał przestoju dla mnie. Od dwóch miesięcy stopniowo zwiększałam intensywność treningów i tempo biegu, coraz łatwiej dostosowując się do Annie, która nie zostawiła mnie z tym wszystkim samej. Dzień w dzień przed brzaskiem albo biegłyśmy w terenie, albo ćwiczyłyśmy na sali gimnastycznej, by poprawić moją sprawność fizyczną.

A musiałam przyznać, że nie było łatwo, bo Annie była okropną trenerką, lecz kiedy jej to wytykałam, wypominała mi, że to moje własne metody, jakie stosowałam na niej. Tak, to było straszne, ale skuteczne. W ciągu tych kilku tygodni prześcignęłam część kadetów z ogonka, przestając być najsłabszym ogniwem. Sporo jeszcze brakowało, żeby wrócić na dawną pozycję, ale rozpoczynające się w tym miesiącu treningi z manewrem dawały na to duże szanse. Na szczęście te zajęcia odbywały się w zupełnie innej części lasu, z dala od mojej polany i kochanej Alby.

Kończąc nasz bieg na skraju lasu, rozbrzmiał dźwięk dzwonu, obwieszczający pobudkę jednostki. Musiałyśmy się pospieszyć, by zdążyć wziąć prysznic i zmyć z siebie pot i resztki błota, a potem pójść na śniadanie. W zwykłe dni rano ćwiczyłyśmy we własnych ubraniach, a potem tylko przebierałyśmy się w mundur, żeby nie kusić losu i nie sprowadzić na siebie gniewu porządnickiej Viel. Ale trzeba było przyznać, że wojskowe ciuchy były dość wygodne i odporne na chłód, więc idealnie sprawdzały się do ćwiczeń.

Wparowałyśmy do pokoju ze śmiechem, kompletnie zapominając o błocie na butach, o czym dosadnie przypomniała nam Mina, wrzeszcząc w niebo głosy, gdy wdepnęła w jedną z grudek. Oczywiście Annie się ulotniła szybciej niż błyskawica i to ja musiałam sprzątać po nas obu. Na szczęście potem odwdzięczyła się, czyszcząc moje oficerki jeszcze przed śniadaniem.

Na stołówce było wyjątkowo luźno, nawet jak na dzień wolny, jednak nikogo to nie dziwiło, kiedy w siedzibie od tygodnia rezydowała tylko sto czwórka. Sto dwójka dokładnie siedem dni temu ukończyła szkolenie idąc w świat jako pełnoprawni żołnierze, a sto trójka miała w tym czasie wolne. Zgodnie z wieloletnią tradycją tylko ci, którzy kończyli pierwszy rok nie mieli prawa do wakacji. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego tak było.

- Widzieliście te tłumy zagubionych owieczek na dziedzińcu? - zapytał drwiąco Jean, dosiadając się do stolika ze swoim śniadaniem.

Jedzonko też się poprawiło, z czego chyba najbardziej zadowolona była Sasha. Tosty z serem i jajecznica były zdecydowanie lepsze niż bułka posmarowana nożem.

- Pierwszaki dziś dojechały - odpowiedziała mu Ymir - Już nam dwie dziewuchy zakwaterowali bo się pokoje po sto dwójce kończą.

- Trzeba im pomóc się tu zadomowić, żeby dobrze się poczuli - odezwała się Christa ze swoją zwyczajową uprzejmością.

Znając przyszłośćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz