Czapki

632 22 25
                                    

Cały weekend chodziły mi po głowie słowa ojca. Nie potrafiłem się skupić nawet na najprostszych czynnościach. Im dłużej nad tym wszystkim myślałem, tym bliższy wydawał mi się wniosek, że ojciec ma rację.
Moi synowie to mądre dzieciaki. Często robią głupoty, a ja zamiast z nimi o tym rozmawiać, sięgam po pas i załatwione.  To najszybsze i najprostsze rozwiązanie, ale czy najlepsze? Wiem, że nie.
Co jeśli za jakiś czas któreś z moich dzieci zamknie się w sobie? Co jeśli Marcel czy Nikodem poczuje się skrzywdzony, odrzucony, niekochany?
Czy jestem taki, jaki chcę być?
Czy jestem dobrym ojcem dla swoich dzieci? Utrzymuję ich. Zaspokajam wszystkie ich potrzeby i zachcianki. Mają drogie ubrania, sprzęty elektroniczne, gry, zabawki. Ale czy moje dzieci są szczęśliwe?
- Nad czym tak rozmyślasz? - odezwała się Daniela. - Kawy?
Kiwnąłem głową i podszedłem do niej. Lepiła pierogi.
- Po co to robisz? Nie możesz po prostu usiąść na kanapie i odpoczywać? Zostaw to, obejrzymy jakiś film... - zaproponowałem.
- No muszę dokończyć to, co zaczęłam. Wstaw wodę, proszę.
Zrobiłem kawę sobie i żonie. Wróciłem na kanapę, a Lusia kontynuowała lepienie pierogów.
- Część zamrozimy a część zjemy jutro na obiad - oświadczyła patrząc na mnie zza kuchennej wyspy.
Kiwnąłem głową do świętego spokoju.
- Powiesz mi nad czym tak rozmyślasz? - spytała drugi raz o to samo. - Myślisz o tym, co powiedział ci ojciec, prawda?
- Może prawda, może nieprawda - odparłem. Nie miałem ochoty rozmawiać na ten temat.
Po chwili w salonie pojawił się Marcelek. Młody podszedł do Lusi i powiedział jej coś do ucha.
- Nie wiem. Spytaj ojca.
- Ciebie się pytam - rzekł.
Lusia spojrzała na mnie.
- Tata, Marcel i Nikodem pytają czy mogą wyjść z psami na spacer wzdłuż jeziora - odezwała się do mnie w imieniu syna. Zaśmiałem się krótko.
- No jak? Przecież już pora do spania. Marcel, nie wydziwiaj. Po co chcesz iść na dwór o tej porze? - zapytałem podnosząc się z kanapy. Podchodząc do zlewu w celu odłożenia kubku po kawie poczochrałem młodemu włosy. Marcel spojrzał na mnie błagalnie.
- Na nic nam nie pozwalacie, a psy chcą wyjść na dwór - zaczął.
- To je wypuść. W czym widzisz problem?
- W tobie.
- We mnie? Marcel, dziecko o co tobie chodzi, co?
Mój syn wysunął krzesło spod stołu. Usiadł na nim i oparł brodę o blat stołu. Zrobił smutną minę. Naprawdę sądzi, że weźmie mnie na litość?
- Mam wyjść przez okno, tak? - burknął pod nosem. - Spadnę z drabiny. Nic sobie nie zrobię. Ale co jeśli Nikodem pójdzie za mną? On na pewno spadnie z drabiny, rozwali sobie nogę albo nawet mózg.
- Rozwali sobie mózg? - powtórzyłem wpatrując się w jego posępną minę. Uśmiechnąłem się do niego. - No okej, Marcel. Wołaj psy i Nikodema. Wyjdę z wami na krótki spacer wzdłuż jeziora. Niech ci będzie.
Mały brzdąc natychmiast zerwał się na równe nogi. Pobiegł na górę. Po chwili obaj z Nikodemem byli już na dole. W pośpiechu ubierali buty i kurtki.
- Gdzie są wasze czapki? - odezwałem się do nich zanim wyszliśmy z domu.
- Ja mam kaptur - rzekł Marcel.
- Ja zgubiłem swoją czapkę. Nie da się jej znaleźć - odparł mój najstarszy syn.
Spojrzałem na nich z namysłem.
- W takim razie nigdzie nie idziemy. Nie ma czapek. Nie ma spaceru - powiedziałem stanowczo.
- Jakoś psy nie noszą czapek a cały czas są na dworze - rzekł Marcel z obrazą. - My naprawdę nie my czapek... Rzucaliśmy się nimi po lekcjach kiedyś tam...
Nikodem uśmiechnął się szeroko.
- Ja rzuciłem swoją czapkę wyżej niż zrobił to Marcel - pochwalił się.
- Skąd niby to wiesz? - zapytałem.
- Bo moja czapka wisi na trzeciej gałęzi od góry a Marcela gdzieś w połowie drzewa - wyjaśnił.
Wypuściłem psy na podwórko, zdjąłem chłopakom kurtki.
- Tato, Nikodem oszukiwał. On obwiązał swoją czapkę szalikiem. Dlatego poleciała wyżej. Gdyby Niko był uczciwy nie dorzuciłby swojej czapki do drzewa... Wierzysz mi? - spojrzał mi w oczy. Uśmiechnąłem się do niego. Wprowadziłem obydwu z powrotem do salonu. Daniela nie była zaskoczona naszym rychłym powrotem.
- Już po spacerze? - spytała.
- Chłopaki nie mają czapek a jest zimno - wyjaśniłem.
- Zimno to pojęcie względne - odezwał się Nikodem. Spojrzałem na niego pytająco. - No co? Dla jednego zimno to jest wtedy, kiedy termometr na dworze pokazuje minus piętnaście stopni, a drugi nie wychodzi z domu przy plus piętnastu, bo mu zimno. Mi jest ciepło jak jest minus. A tobie, Marcel?
- Mi też - szepnął mój młodszy syn. - To możemy iść na dwór? - ośmielił się spytać.
- Książki do szkoły spakowane?! - spytałem podniesionym głosem. Musiałem przerwać te donikąd prowadzące, bezsensowne dyskusje.
Nikodem przytaknął. Marcel pokręcił głową.
- To biegiem pakować książki i do mycia!
Obaj podbiegli na górę. Usiadłem w fotelu.
- Za ile będą te pierogi? - zwróciłem się do żony.
- Za moment...
Za moment... Moment to pojęcie względne. Dla jednego moment to dwie, trzy minuty, dla innego - dwie godziny. A jak Lusia rozumie pojęcie "moment"? Spojrzałem na zegarek, żeby się tego dowiedzieć.
Dla mojej żony moment to dziesięć i pół minuty.

Ojczym od matematyki 6Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz