17.Chorzy z nienawiści

504 61 365
                                    


Zimowe miesiące upłynęły Jacqueline pod znakiem Klubu Pojedynków, w którym świetnie się odnalazła. Dzięki refleksowi, który zauważył u niej Flictwick, wśród trzecio- i czwartoklasistów zwykle nie miała konkurencji. Czasem udawało jej się nawet wygrywać starcia z piątoklasistami, znającymi znacznie bardziej zaawansowane zaklęcia.

Przyjemnie było, być w czymś najlepszym. Obserwowanie jak z twarzy Mulcibiera, Avery'ego i Wilkesa znikają głupie uśmieszki, bo przed pierwszym spotkaniem na głos wymieniali uwagi, że Flictwick nie powinien przyjmować do Klubu dziewczyn, sprawiało jej największą radość

Z drugiej strony Jacqueline trochę się wstydziła, że jest tak dobra akurat w biciu się z innymi ludźmi. Nie było to, zbytnio dziewczęce hobby.

Flictwick miał też rację w innej sprawie. Wyładowywanie złości w Klubie Pojedynków – nawet jeśli profesor był zbyt uprzejmy, żeby tak to nazwać – dobrze jej robiło. Pomagało ignorować głupie komentarze czy jawne zaczepki Ślizgonów, a coraz częściej również osób z innych domów. Wprawdzie ostatnio, kiedy Snape nazwał ją Ziemniaczaną Księżniczką — co Jacqueline wyniośle zignorowała — oberwał zaklęciem od Syriusza, więc skończyło się dla niego jeszcze gorzej, ale w końcu sam się prosił.

O dziwo Margaret przez ostatnie tygodnie zachowywała się wobec niej znacznie mniej wrogo. Jak Jacqueline dowiedziała się od Mary, jej tata dostał przepustkę na Święta i Margaret zdawała się nadal żyć radosnymi wspomnieniami wspólnie spędzonego czasu. Jacqueline nigdy nie słyszała, by jakaś inna dziewczyna miała tak bliski kontakt ze swoim tatą, jak Margaret. Zdawała się mówić mu o wszystkim i w stu procentach polegać na jego opinii, choć w przeciwieństwie do córki mężczyzna był mugolem.

Kiedy czasem wieczorami Margaret opowiadała o nim taką czy inną historię, Jacqueline zawsze szczelnie zasłaniała kotary przy swoim łóżku i udawała, że nie słucha. Prędzej wydłubałaby sobie oczy niż pozwoliła, żeby ktoś się zorientował jak nieprzytomnie zazdrości koleżance tej relacji.

Tegoroczne lekcje obrony przed czarną magią należały do jednych z najmniej lubianych przez trzecioklasistów. Profesor Selwyn pozwalał sobie na wiele kpiących, a w stosunku do uczniów mugolskiego pochodzenia wręcz pogardliwych uwag. Jawnie wspierał ustawy segregacyjne, a jego poglądy na temat czarnomagicznych stworzeń sprowadzały się głównie do sposobów, w jaki mogą je wykorzystać czarodzieje.

Oddając wypracowanie na temat wilkołaków, Jacqueline miała przeczucie, że prawdopodobnie zapracuje sobie nim na kolejny szlaban, co trochę ją przerażało, ale uznała, że gra jest warta świeczki.

Uparte milczenie Remusa powoli doprowadzało ją do szału. Rozumiała, że każdy mógł mieć swoje tajemnice — w końcu sama miała sporo własnych — ale musiałaby być ślepa, głucha i kompletnie głupia, żeby do tej pory nie domyślić się, co jest problemem Remusa i irytowało ją, że ten ma tak kiepskie zdanie o jej inteligencji.

Selwyn jak zwykle rozesłał różdżką po klasie mniej lub bardziej pokreślone wypracowania, ale praca Jacqueline wciąż tkwiła na jego biurku, co wzbudziło w niej jak najgorsze przypuszczenia.

– O'Hara – powiedział Selwyn zza biurka, trzymając przed sobą jej pracę.

– Słucham? – zapytała Jacqueline tonem, w którym, ktoś, kto jej nie znał, mógłby usłyszeć szczerą uprzejmość.

– Czy pani grywa w quidditcha? – zapytał Selwyn, wbijając w nią lodowate, czarne oczy.

– Nie, nie grywam – odpowiedziała, nieco skołowana tym pytaniem Jacqueline.

– Zatem ostatnimi czasy nie oberwała pani tłuczkiem w głowę, prawda? – rzucił z kpiącym uśmiechem, a przez ławki Ślizgonów przetoczył się pomruk śmiechu.

Irish (bad) Luck [Syriusz Black x OC]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz