Magiczne miejsce

642 98 11
                                    

Gilbert zgasił samochód na leśnym parkingu. Wyjął kosz z bagażnika i poczekał, aż Roderich wygramoli się ze swojego siedzenia. Jego sprawność fizyczna leżała i kwiczała.

- Gdzie jesteśmy? – zapytał Austriak.

Przed wyjazdem Gilbert poprosił go o pełną inicjatywę. Aż do teraz Roderich nie wiedział nawet, jakiego rodzaju atrakcję przygotował Prusak.

- W zwyczajnym lesie. Gdzieś w południowych Niemczech.

Gilbert stanął na początku ścieżki prowadzącej między drzewa.

- Idziemy?

Roderich skinął głową i ruszył za nim. Dróżka na początku była wąska, więc szli gęsiego, ale po kilkuset metrach rozszerzyła się na tyle, by mogli swobodnie rozmawiać.

Mogli, lecz tego nie robili.

Roderich rozglądał się cały czas, nasłuchiwał odgłosów lasu. Nigdy wcześniej nie przykładał uwagi do takich szczegółów. Do różnorodności ptaków w koronach drzew. Do odmienności samych drzew. Były tu buki, brzozy, dęby i sosny. I mnóstwo innych gatunków, których Roderich nie potrafił nazwać. Miał wrażenie, że kiedyś je znał, ale nie zajmowało go to od wielu, wielu lat.

Zapomniał.

Zapomniał, jak piękny jest las. Zapomniał, jaką melodię produkują wspólne siły ptaków, wiatru, bzyczących owadów i małych stworzonek przemykających między liśćmi ściółki.

Tak się zagapił, że nie zauważył, iż Gilbert się zatrzymał. Zrobił jeszcze parę kroków i zorientował się, że nie idzie już ścieżką, lecz znajduje się na małej, słonecznej polance.

Łączka mierzyła najwyżej piętnaście metrów średnicy, była prawie okrągła, a od wschodu ograniczało ją maleńkie jeziorko wlane w skalną misę. Jeziorko tak czyste, że było widać zalegające na dnie liście.

Roderich westchnął z zachwytem. Po okręgu nieba nad jego głową przeleciało stadko maleńkich ptaszków.

- Mam rozumieć, że udało mi się z tym wyjazdem? – zapytał Gilbert wesoło.

Austriak odwrócił się tak szybko, że prawie upadł. Zapomniał o obecności przyjaciela.

- Tak... - wydusił z siebie. – Jest... wspaniale.

Gilbert znalazł plamę cienia na skraju polanki, niedaleko jeziorka. Rozłożył tam koc wyjęty z koszyka – nie taki typowy, piknikowy koc w czerwono-białą kratkę, lecz zwykłą brązową płachtę z wizerunkiem szczeniaka labradora.

Opróżniając kosz, postawił na kocyku małą deskę ze szklankami i butelką soku, otworzył plastikowe pudełko z kanapkami, paczuszkę słonych orzeszków, puszkę austriackich ciastek i wiele innych produktów, które Gilbert sam przygotował, nie mając wielkich nadziei, że Roderich zainteresuje się jakimkolwiek jedzeniem.

Po rozłożeniu pikniku podszedł do przyjaciela, który od kilku minut stał nad jeziorem i wpatrywał się w wodę.

- Ładnie tu – powiedział Roderich, wyczuwszy obecność Gilberta. – Nawet bardzo. Jasno, żywo... Tylko mam wrażenie, że jakoś smutno.

Prusak zaśmiał się cicho. Podszedł bliżej i otoczył ramieniem barki przyjaciela.

- Wszyscy tak reagują – rzekł. – Niby smutno, ale nie jest to zły smutek. Taki... nastrojowy. I mimo wszystko ukryty dla większości. Bo większość nie odbiera otoczenia tak intensywnie, jak robisz to ty.

*PruAus* Do nieba bocznymi drzwiamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz