55. Walka o przetrwanie

636 39 60
                                    

CHARLOTTE POV.

Wszystko dzieje się przeraźliwie szybko. Odruchowo odpycham Steve'a z całej siły na bok całym swoim ciałem i w tym samym czasie gdzieś pod nami, jedno dwa piętra niżej wybucha pocisk wystrzelony przez samolot. Rozlega się nieprawdopodobny huk, z którego jeszcze w stanie wyodrębnić pękanie szkła. Czuję jak wszystko wokół siebie trzęsie, jednak nic nie widzę, ponieważ zaciskam z całej siły powieki. Piszczy mi w uszach, po czym zaczynam słyszeć syrenę alarmową i głos Jarvisa alarmujący o ataku na wierzę i natychmiastiwej ewakuacji z niej. Czuję pod palcami spięte ciało Steve'a. Gdy upadliśmy na ziemię całą mnie nim osłonił. Na początku gdy otwieram oczy widzę jego klatkę piersiową, później pełną strachu twarz. Skupiam wzrok na zmarszczkę między jego ściągniętymi brwiami.

- Nic ci nie jest? - pyta, dotykając mojej twarzy, jakby chciał nawiązać ze mną kontakt wzrokowy.

- Nie... - kręcę głową oszołomiona.

Steven szybko ze mnie schodzi, odsłaniając mi widok na to co przed nami jest... Albo raczej było. Brak jest bowiem podłogi, trochę ściany. Oboje jesteśmy opruszeni trochę tynkiem z sufitu. Wokół nas są drobniutkie kawałki szkła. Najgorsze jednak cały czas przed nami. Gdy Rogers pomaga mi stanąć na moich chwiejnych nogach, na linach zaczynają się do nas spuszczać ubrani całkowicie na czarno goście z karabinami.

- Biegnij! Schodami na dół, już! - krzyczy do mnie Steve, dość mocno odpychając mnie w stronę wyjścia ewakuacyjnego.

Biegnę szybko za zakręt w stronę drzwi do klatki schodowej. Gdy chwytam za klamkę chcę wrócić. Wiem że to kompletnie irracjonalne, ale chcę zostać ze Steve'm. W momencie gdy słyszę strzały i inne odgłosy walki, dobiera do mnie jednak że nic nie jestem w stanie zrobić. Będę go tylko rozpraszać. Największe szanse przeżycia ma beze mnie. Uciekam więc ile mam tylko sił w nogach i z resztą nie tylko ja. Przede mną zbiega po schodach dwóch mężczyzn, później kobieta. Po drodze zdejmuję tylko buty, ponieważ przez szpulki nie dość że trudno mi biec, to jeszcze dość mocno hałasuję. Przebiegam tak z cztery piętra w dół, aż z dołu rozległy się krzyki, później strzały. Bandyci weszli na klatkę schodową. Jak najszybciej dobiegłam do najbliższych drzwi.

Znalazłam się na nie do końca znanym mi piętrze, będącym wciąż w budowie. To chyba ma być warsztat Pana Starka do tworzenia nowych zbroi. Pełno tu narzędzi, jeszcze do tego jakieś rusztowania, dziwne sprzęty, ogólnie wszystko w rozsypce. Przez szklaną ścianę widzę Iron Mana, strzelającego ze swoich mechanicznych dłoni w stronę samolotu, który wystrzelił w nas pocisk. Nie mam jednak za bardzo czasu go obserwować. Rozglądam się szybko po dość sporym, otwartym pomieszczeniu. Na jednym ze stojącym blatów leży duży klucz francuski, około pięćdziesięcio centymetrowy. Chwytam za niego niczym za kij bejsbolowy i w sumie robię to w ostatniej chwili, za nim tuż obok mnie padają strzały. Padam na podłogę za blat. Serce praktycznie wyrywa się z mojej piersi, adrenalina rozsadza żyły. Prawie na czworaka wciąż pod ostrzałem przedostaję się za najbliższą ścianę.

- Znaleźliśmy! - krzyczy jeden z nim. Kątem oka zauważyłam że jest ich dwóch, oboje zamaskowani. Przypominają trochę agentów SWAT.

Wchodzę w głąb piętra. Przez szklaną ścianę dostrzegam że jeden z mężczyzn przykłada rękę do swojego ucha, najpewniej słuchając jak ktoś mówi do niego przez komunikator. Drugi za to stoi jakby na czatach. Normalnie pewnie zdziwiła by mnie ta sytuacja, ale nie mam za bardzo czasu się zastanawiać. Biorę głęboki wdech, zaciskam mocno dłonie na kluczu i zbieram się w sobie, aby zrobić to co gwarantuje mi przeżycie.

- Idź po nią! - słyszę dość niewyraźnie głos jednego z nich, gdy ja postanawiam zajść ich z drugiej strony.

Jak ruszają w stronę gdzie zniknęłam, szybko podbiegam do nich od tyłu i najpierw uderzam z całej siły jednego z nich w tył głowy, a w momencie gdy odwraca się drugi dostaje ode mnie w szczękę, za nim zdąża wystrzelić. Obaj upadając na ziemię, a gdy jeden z nich pojękuje poprawiam jeszcze jego stan kolejnym uderzeniem, aż milknie. Cholera jasna... Być może właśnie zabiłam dwójkę ludzi. Z drżących rąk wypuszczam klucz. Upada z hukiem na podłogę. Chowam na chwilę twarz w dłoniach. Szybko jednak trzeźwieję. Nie mogę się zatrzymać. Powtarzając sobie w głowie że to byli źli ludzie, pochylam się szybko nad bronią którą wypuścili. Najpierw chwytam za leżący na podłodze karabin, ale odrzucam go tylko. To raczej nie odpowiednia broń dla mnie. Patrzę że w kaburze przy pasie mają pistolety. Chwytam szybko za jeden z nich, odbezpieczam. Może to kogoś zdziwi, ale potrafię się obsługiwać tym przedmiotem. Ojciec mojej cioci jest wojskowym. Pokazywał mi kiedyś co i jak. Parę razy nawet strzelałam. Nie za dobrze, ale lepsze to niż nic. Szybko opuszczam to miejsce, kierując się jak najszybciej do drugiej klatki schodowej. Znam całkiem dobrze plany praktycznie całego budynku, więc wiem gdzie mniej więcej się mieści.

KELNERKA - "Droga ku niebiosom" / Fanfiction AvengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz