Pewna swego zwycięstwa, przynajmniej nad Charlesem, opuściłam gabinet redaktora naczelnego i wróciłam do swojego biura. Znowu spojrzałam przez okno na budynek dworca i przypomniałam sobie scenę z filmu „Wakacje Jasia Fasoli", parskając śmiechem. Gare de Lyon poprawiał mi humor lepiej niż niejeden człowiek.
Wtedy przypomniałam sobie o dziwnym zadaniu, które próbował mi wcisnąć Charlie. Wczoraj nie miałam czasu się nim zająć, bo za bardzo pochłonął mnie emocjonalny i fizyczny reset, ale przecież coś musiałam robić, żeby nie zwariować. Możliwe, że mój szef miał rację i jakikolwiek konflikt z Derennes'em mógł spowodować, że inni celebryci odmówią mi wywiadów. Warto było mieć plan awaryjny. Jak ten seksoholik się nazywał?
Alexander Hughes, lat trzydzieści sześć, miliarder i playboy – przypomniałam sobie. I jaki miałby być tytuł najlepszego artykułu mojego życia? „Znany z tego, że jest bogaty"? – westchnęłam, bo naprawdę nie miałam ochoty rozgryzać akurat tego gościa, który nie wsławił się niczym szczególnym poza swoim bogactwem i stylem życia. Nie on jeden miał tyle kasy, że mógł przez całe życie robić tylko to, na co miał ochotę. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, żeby zasłużyć na mój wywiad. A przynajmniej tak myślałam, zanim zagłębiłam się w lekturę tego, co wujek Google wie o Hughesie.
Zaczęłam od jego zdjęć. Oczywiście, dostępne były tylko te oficjalne i autoryzowane przez jego ludzi. Z największych, najbardziej znanych imprez i zawsze w towarzystwie pięknych kobiet. Nawet z Googli pousuwał niewygodne informacje. Brunet, karmelowe oczy, metr osiemdziesiąt cztery wzrostu, idealna sylwetka. Zwykle nosił delikatny zarost, bo kiedy się ogolił, wyglądał na dwudziestolatka. Przynajmniej na zdjęciach. No, było na czym oko zawiesić. Ale co z tego, skoro to zadufany w sobie bogaty buc, który wszystkich traktuje instrumentalnie? A szczególnie kobiety nie miały czego przy nim szukać, jeśli interesowało jej cokolwiek innego niż kariera przez łóżko.
Zaczęłam czytać i mimowolnie wciągnęłam się w plotki o Hughesie. Był widywany z setkami kobiet w ciągu ostatnich piętnastu lat, to jest od kiedy zaczął się pokazywać publicznie po śmierci rodziców. Z SETKAMI. Te liczby były porażające. Wychodziło na to, że w ciągu roku przez jako łóżko przewijało się nawet kilkadziesiąt kobiet. I każda jedna była przepiękna. Blondynki, brunetki, szatynki, Azjatki, mulatki, Afrykanki, wszystkie jak modelki. Gdzie mnie do nich z moim metrem sześćdziesiąt cztery i zupełnie przeciętną figurą? I jeszcze te kręcone rude kudły, które od lat farbowałam na brąz i prostowałam, żeby nikt się nie domyślił. Plan Charlesa miał jeden wielki minus. MNIE. Hughes po prostu nigdy by mnie nie zatrudnił, patrząc na kryteria, którymi zwykle się kierował przy wyborze asystentek, nie mówiąc już o kochankach. Zero szans, żeby się tam dostać incognito!
Już miałam sobie odpuścić pogoń za amerykańskim snem o dziennikarskiej sławie, kiedy moją uwagę przykuł jeden artykuł, niespecjalnie dobrze wypozycjonowany w Googlach. Albo tak dobrze ukryty. Bo znajdował się dopiero na czwartej stronie listy wyszukiwania. Znikające kobiety Hughesa. Trudno było przejść obojętnie wobec takiej historii, nawet jeśli mogła być wyssana z palca. Znikające kobiety. ZNIKAJĄCE KOBIETY, do cholery! Słyszałam już o tym, jak brutalnie miliarder traktował dziennikarzy, ale żeby też swoje kochanki?
Kolejna ciężarna partnerka zniknęła z otoczenia miliardera Alexandra Hughesa, brzmiał podtytuł. Kolejna? A więc było ich więcej? – zainteresowałam się. I już czytałam dalej.
Miliarder znany jest z tego, że zmienia kobiety jak rękawiczki, ale co innego spotykać się niezobowiązująco z wieloma kobietami, a co innego wyrzucać je na bruk po kilkumiesięcznym wspólnym mieszkaniu w... nie bójmy się tego słowa: W HAREMIE pana Hughesa. A jeszcze gorszą opcją jest ... No właśnie. Co? Jak nazwać znikanie kobiet, które były oficjalnie związane z Hughesem, z którymi się pokazywał publicznie? Wystarczyło, że pochwaliły się w socjalmediach widoczną ciążą, po czym zupełnie zapadały się pod ziemię? Nie udało nam się dotrzeć ani do jednej z nich. – Coraz szerzej otwierałam oczy, czytając ten artykuł. To jakiś zwyrodnialec! – pomyślałam i wbrew sobie poczułam niezdrową ekscytację. Jak to się mówi o dziennikarzach? Czują pismo nosem? Tak się właśnie poczułam. Wywęszyłam sensację, jakiej nie było mi dane opisać do tej pory. Nawet Derennes i jego szemrane powiazania z dyktatorem Wszechrusi, nie mogły się równać z psychopatycznym miliarderem-playboyem. I już wiedziałam, że Charlie wpuścił mnie w niemały kanał. On doskonale wiedział, że jak zacznę o tym czytać, to będę chciała to zrobić! – zrozumiałam.
Zanim zamknęłam służbowego laptopa, usunęłam jeszcze z przeglądarki historię i cookies, nawet jeśli zwykle pracowałam w trybie incognito. Nie miałam w zwyczaju trzymać ważnych informacji w biurze ani zdradzać nikomu następnego celu mojego dziennikarskiego śledztwa. Tym bardziej, że wcale nie byłam przekonana, że jestem na nie gotowa. To była ostateczność. Za bardzo przyzwyczaiłam się do mojej pracy, mieszkania, stylu życia, żeby z tego tak łatwo zrezygnować. Byłam jednak pewna, że jeszcze poczytam sobie o panu Alexandrze Hughesie.
Po przerwie obiadowej nie wracałam już do biura. Postanowiłam zrobić sobie wolne. Potrzebowałam spokojnej głowy, żeby to wszystko przemyśleć, tak to sobie usprawiedliwiłam. W rzeczywistości jednak wróciłam do domu i pogrążyłam się w niebycie. Zrzuciłam z siebie żakiet, sukienkę, a potem wciągnęłam na siebie krótkie legginsy i top na ramiączkach. W tym wygodnym stroju położyłam się na łóżku i zaczęłam czytać pierwszą książkę z mojego stosu hańby. Okazała się tak, nudna, że przysnęłam po trzecim rozdziale.
Koło szesnastej zadzwonił do mnie Charles, budząc mnie z tej nieplanowanej drzemki.
– Gaëlle, jesteś w domu? – spytał bez ogródek, kiedy odebrałam.
– Jestem – odpowiedziałam szczerze, choć nie miałam pojęcia, o co mu może chodzić i czemu o to pyta.
– Przyjadę do ciebie, będę za pół godziny.
Co???
– Słucham? Ale po co?
– Musimy pogadać – odparł i po prostu się rozłączył.
Charlie nigdy nie był u mnie, nawet w czasie naszego krótkiego romansu ponad dwa lata temu. Nie miałam pojęcia, co ta jego niespodziewana wizyta może oznaczać.
Zerwałam się z łóżka, żeby się ogarnąć. No bo skoro Charles Delaurent miał przyjechać do mnie... Zaraz jednak palnęłam się z plaskacza w czoło. Przecież miałam się już nim nie przejmować! Zwolniłam więc chaotyczne ruchy i po prostu poszłam do kuchni, żeby napić się wody i zebrać myśli.
Charlie przyjechał przed siedemnastą, co oznaczało, że pokonały go popołudniowe korki w mieście. Niespecjalnie mnie to zdziwiło. Mój naczelny wyglądał jak zwykle nienagannie. Uśmiechnął się nieznacznie, kiedy zauważył, że nie miałam na sobie stanika i ściągnęły mi się sutki. A wcale tego nie chciałam. Założyłam ręce za siebie i spojrzałam na niego pytająco. Odchrząknął i zaraz przybrał znowu swój poważny wyraz twarzy.
– Cześć, Gaëlle. Mogę wejść? – spytał.
– Jasne.
– Dziękuję.
Charles zamknął za sobą drzwi i wszedł za mną aż do salonu.
– Usiądź. – Wskazałam mu fotel. Posłuchał.
– Ty też usiądź, Gali.
– Okej. A napijesz się czegoś?
– Poproszę o wodę – odparł wystudiowanym, udającym opanowanie tonem. Mnie jednak nie oszukał. Charles Delaurent był zdenerwowany.
----
Przedostatni bonus w tym tygodniu (tak myślę :-))
CZYTASZ
PLAYBOY
Romance[NOWOŚĆ - ZAKOŃCZONA] Trzydziestodwuletnia Gaëlle Lamartine, francuska dziennikarka rubryki towarzyskiej staje przed wizją bezrobocia z powodu oskarżenia, które rzucił na nią jeden z podstarzałych francuskich gwiazdorów, bo za bardzo interesowała si...