II.4.

466 51 2
                                    

Cztery godziny później wychodziłam z zakładu z zupełnie nową fryzurą. Fryzjerka miała rację. Po zdjęciu farby ujawnił się mój naturalny kolor, który jednak był w opłakanym stanie. Już miałam się rozmyślić, ale fryzjerka wierzyła w sukces. I to ona miała rację. Mycie i farbowanie na intensywną miedź spowodowało, że moja rudość nabrała zupełnie innego wyrazu. Drapieżnego. Odciążone włosy zaczęły lekko się kręcić, więc fryzjerka uznała, że nie trzeba już nic robić. Kazała mi zgłosić się za dwa lub trzy tygodnie na „kolejny etap przygody". Naprawdę, tak to nazwała. A na koniec powiedziała jeszcze, że wyglądam pięknie w kręconych rudych włosach, czym zyskała moją dozgonną wdzięczność. Bo czegoś takiego nikt mi nigdy wcześniej nie powiedział.

Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do mieszkania, spakować się i wyjechać z Paryża, żeby nikt przypadkiem nie odkrył mojej metamorfozy. Jedyny słuszny kierunek, to był rodzinny dom, czyli niewielka wioska Kerlevé położona w małej gminie Quemper-Guézennec w Bretanii. Ostatnim razem byłam u rodziców... no cóż, jeszcze przed ślubem z Frédérikiem, ale już po studiach. Dawno.

Pakowanie ubrań na „wycieczkę" do Bretanii było nie lada wyzwaniem, bo moja paryska garderoba nie była przystosowana do takich klimatów, ale w końcu udało mi się wybrać takie, które nie tylko nie zniszczą się w wiejskim entourage'u, ale przede wszystkim będą wygodne i praktyczne. Jedna duża walizka pomieściła to, co było mi niezbędne. Jak nigdy. Postanowiłam, że resztę ewentualnie dokupię na miejscu i zostawię u rodziców.

Do szczęśliwego zaszycia się w nieskalanej cywilizacją Bretanii brakowało mi tylko jednego. Dobrego komputera, który byłby oknem na świat i jednocześnie pozwolił mi w spokoju przygotować się do pracy, która mnie czekała. Nie liczyłam na to, że złodziej cudownie zwróci mój stary sprzęt. Potrzebowałam nowego i to pilnie. Tylko jedna osoba mogła mi w tym szybko i dyskretnie pomóc. Wybrałam więc jej numer:

– Cześć, Olgo, potrzebuję nowego sprzętu – powiedziałam po prostu, kiedy odebrała.

– Widzę właśnie, że do twojego starego ktoś się dorwał, bo aplikacje przestały się logować dwa dni temu. Uruchomiły się też wszystkie alarmy.

– Miałam włamanie do mieszkania. To nie rozmowa na telefon.

– Wiadomo, że nie. Wpadnę do ciebie i się rozejrzę. Może być zaraz?

– Jestem w domu, możesz przyjść od razu.

– Dzięki, czekam.

Olga Volhynska przyjechała do Paryża z ze wschodniej Ukrainy, kiedy w 2014 roku i Putainiev zaatakował sąsiednie państwo, anektując spore terytoria. Ona właśnie kończyła wtedy studia informatyczne, a i tak miała w planach wyjazd z kraju. Wojna tylko przyśpieszyła jej decyzję, zwłaszcza, że na początku wojny separatyści wszechruscy zabili jej brata za udział w Euromajdanie. Wściekłość na dyktatora odpowiedzialnego za te zbrodnie, aż kipiała z tej niepozornej dziewczyny, kiedy ją spotkałam, mimo że od tamtych wydarzeń minęło już kilka lat. Poznałam ją właśnie, kiedy zaczęłam szukać informacji na temat powiązań Derennes'a z Putainievem. Zgodziła mi się pomóc praktycznie pro bono, ale kiedy kategorycznie zażądałam od niej podania wartości usługi, odparła, że nie mam takiej kasy, a dobry haker nigdy nie głoduje.

I tak zaczęła się moja znajomość z Olgą. Z czasem poznałam ją lepiej. Nie pozwoliła nazywać się Ukrainką ani żadną inną narodowością. Twierdziła, że ona nie ma narodowości, bo jedna jej babcia była Ukrainką, druga Rosjanką, z kolei dziadek od strony matki był Łemkiem, a od strony ojca polskim Żydem. Jednak fakt, że separatyści próbowali odebrać jej ukraiński paszport i zamienić go na wszechruski, wywołał w niej wściekły sprzeciw.

PLAYBOYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz