V.5.

373 57 11
                                    

Max z szerokim uśmiechem smarował mi ramiona i plecy, gadając przy tym o szkodliwości promieni słonecznych, chyba żeby mnie zmylić. Jego ciało było idealnie opalone. Ośmieliłabym się nawet stwierdzić, że musiał choć raz opalać się nago albo korzystał z solarium, bo przy gumce jego kąpielówek nie było widać białej linii, charakterystycznej dla tych, którzy mocno się opalili na plaży.

– Starczy już, bo zetrzesz mi skórę – zażartowałam, bo smarował mnie tak dokładnie, jakby chciał, żeby cały krem wsiąknął.

– Czekaj, jeszcze raz posmaruję – zaprotestował, sięgając po tubkę znowu.

– Pogięło cię?

– Nie chcę, żebyś się nabawiła oparzeń.

– Zawsze jesteś tak przesadnie troskliwy? – zakpiłam, bo niechcący Max przypomniał mi o Cédriku.

– W pracy muszę być uważny i czasem jestem nadopiekuńczy, za co Alex strasznie się na mnie wkurza – wyjaśnił – ale po pracy, to tylko wtedy, kiedy mam na to ochotę – dodał poważnie.

– Czyli są dwie opcje – zrozumiałam.

– Jak to?

– Albo mnie okłamałeś i nadal jesteś w pracy, a Hughes płaci ci za to, żebym nie nabawiła się oparzeń, bo nie będzie mógł na mnie patrzeć – syknęłam i zmierzyłam go podejrzliwym spojrzeniem. Był nieco zaskoczony. – Albo ze mną pogrywasz, a tego nie lubię.

– A jeśli ani jedno, ani drugie?

– To niby co?

– Polubiłem cię, Gaëlle. I ucieszyłbym się, gdybyśmy pracowali razem.

– Razem? Znaczy dla Hughesa? – Zrozumiałam.

– Tak.

– W takim razie przestań zgrywać niańkę i chodź do wody – zażądałam. Posłuchał.

Dawno już nie byłam nad cieplejszym morzem. Ostatni raz byłam na wakacjach na Lazurowym Wybrzeżu jeszcze z Frédérikiem w lepszych dla naszego małżeństwa czasach. Czyli dawno. W Bretanii było pięknie, ale wejście do wody wiązało się z małym szokiem temperaturowym. Tutaj było tak idealnie, że aż żal ścisnął mi serce, że jutro muszę wracać do Paryża, nawet jeśli kochałam to miasto.

Na plaży byliśmy do dwudziestej. Słońce nie prażyło już jak szalone i było całkiem przyjemnie. Miło było patrzeć na morze i od czasu do czasu zerknąć na atletę leżącego obok. Szczególnie bawiły mnie zazdrosne spojrzenia przechodzących kobiet, które Max kompletnie ignorował. Serio, nawet nie wodził za nimi wzrokiem. Pewnie w rezydencji Hughesa napatrzył się na tyle bab, że mu zbrzydły.

– Ja mam dość plaży na dziś – oznajmiłam, wstając z leżaka. Moje bikini było już całkiem suche. Oczywiście nie opaliłam się już ani trochę, bo smarowanie się filtrem 50+ o osiemnastej tak się właśnie kończy. Ale przecież nie przyszłam tam po opaleniznę, tylko po to, żeby nie przebywać w jednym budynku z Hughesem i jego potencjalnym haremem. Trzeba było jednak się zbierać, bo zaczynał mi już doskwierać głód.

– Już? – zdziwił się Max. – Teraz jest najprzyjemniej.

– To prawda, ale jestem już głodna.

– Aaa. – Załapał. – Mogę cię zabrać na kolację?

– A nie mogę pójść sama?

– Mogłabyś – zaśmiał się – ale chcę cię zaprosić do miejsca, w którym pewnie nie byłaś.

– To jednak z tych snobistycznych knajp, które Hughes wynajmuje na wyłączność? – zakpiłam.

– Nie. To bardzo... zaskakujące miejsce. Dasz nam szansę się przekonać?

PLAYBOYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz