Rozdział IV - Nadzieja matką... naiwnych

413 49 4
                                    

W poniedziałek rano Cédric odwiózł mnie na pociąg do Guingamp. Stwierdził, że nie będę musiała się przesiadać. Od sam miał zostać jeszcze u rodziców do końca tygodnia. Pytał, czy dam radę przyjechać na następny weekend, ale nie umiałam odpowiedzieć, choć chciałam. Obiecałam jednak, że się postaram.

Na stacji po prostu mnie przytulił i pogładził czule po głowie, a potem jeszcze pocałował. W końcu pożegnał mnie słowami:

– Dwa tygodnie temu przyjeżdżałem tu zły na cały świat. W tak krótkim czasie odmieniłaś moje serce. Możesz wszystko, Gaëlle.

– Dwa tygodnie temu uciekałam od świata. A teraz dzięki tobie mam siłę, żeby do niego wrócić. Dziękuję.

Taka była prawda. Po dwóch tygodniach wyjeżdżałam z rodzinnej miejscowości zupełnie inna niż tam przyjechałam. I to była głównie zasługa upartego błazna, którego z siebie robił Cédric, żeby mnie najpierw rozbawić, a potem zmiękczyć moje serce. A ja mu na to pozwoliłam i teraz miałam tęsknić.

Paryż przywitał mnie koszmarnym upałem, tym bardziej, że przyjechałam prawie w południe. Słońce świeciło tak mocno, że miało się wrażenie, że stopi szyby. Z dworca Montparnasse pojechałam już metrem do domu. Jak ja dawno tu nie byłam. Miałam wrażenie, jakby minęło wiele miesięcy, a nie dwa tygodnie.

W skrzynce na listy znalazłam kilka kopert. Wrzuciłam wszystkie do torebki i poszłam do windy. Wcześniej jeszcze wysłałam SMS do Olgi, żeby nie dostała zawału, jak zawyje jej alarm z kamery w moim mieszkaniu. Zanim dojechałam na górę, miałam odpowiedź: „Witaj w domu. Mam nadzieję, że wakacje się udały".

Wchodząc, pomachałam do kamery. Dopiero zrozumiałam, że przez ostatnie dwa tygodnie ani razu nie zajrzałam do aplikacji i Olga musiała o tym wiedzieć. W ogóle nie interesowało mnie, co się działo w domu i to było... dziwne.

Nie zainteresowałam się też lipcowym numerem Paris CONTEMPORAIN, po raz pierwszy od ośmiu lat. A musiał wyjść w zeszłym tygodniu. Zawsze był wydawany w pierwszym pełnym tygodniu lipca w czwartek. Postanowiłam kupić sobie egzemplarz, kiedy będę na mieście.

Rozpakowałam się i pierwsza rzecz, którą zrozumiałam, to fakt, że muszę wyjść na zakupy, bo nie mam w mieszkaniu nic do jedzenia. Ponieważ jednak byłam już trochę głodna, postanowiłam zjeść coś w restauracji na dole, a dopiero później pójść na zakupy.

Zeszłam tak jak stałam. Pierwszym zaskoczeniem był fakt, że w rudych włosach i swobodnym stroju nikt mnie nie rozpoznał. Na szczęście był wolny stolik i mogłam zamówić sobie danie dnia, którym tym razem była quiche lorraine *. Kawałek tarty i mała sałatka zaspokoiły głód. Nie było to „jak u mamy", ale... byłam w Paryżu, a nie w Bretanii.

Po obiedzie poszłam do sklepu na podstawowe zakupy spożywcze. I tam nikt mnie nie rozpoznał, ale nie narzekałam. W końcu o to mi chodziło. Wróciłam do mieszkania i wzięłam się za przeglądanie poczty.

Rachunki, reklamy, pierdoły... i jest! Dostałam zawiadomienie z urzędu gminy, że muszę dostarczyć zdjęcie do nowego dowodu osobistego na nazwisko Morvan. Czyli najpierw wizyta u fryzjera, a potem u fotografa. Wybrałam numer do fryzjerki, u której byłam ostatnio. Pamiętałam mnie. Szczęśliwie miała jedno miejsce jutro z samego rana, bo ktoś zrezygnował w ostatniej chwili. Obiecała mi nawet, że przyjdzie do zakładu trochę wcześniej, żebyśmy się wyrobiły. Cud nie kobieta! Dostałam też informację z banku, że z mojego konta zeszła trzecia rata kredytu i zostało ich „tylko" siedemdziesiąt siedem... Ciarki mnie przeszły na samą myśl, co będzie, jeśli nie dostanę do końca roku żadnej konkretnej pracy. Raty wynosiły ponad tysiąc euro miesięcznie i bank zgodził się na takie tylko dlatego, że miałam przez ostatnie lata dobre zarobki.

Ostatnia koperta była z redakcji Paris CONTEMPORAIN. Kadrowa odesłała mi dokumenty, które składałam u pracodawcy przy podjęciu zatrudnienia. Odzyskałam moje dyplomy. Nie miałam jednak z czego się cieszyć. Nie zmieniałam przecież pracy dlatego, że chciałam to zrobić. Musiałam szukać czegoś, żeby przetrwać. Zastanowiłam się, czy Charles lub ktokolwiek w redakcji pomyślał sobie przez ostatnie dwa tygodnie, że brakuje mnie tam. Ale nie, nie powinnam sobie tym zaprzątać głowy! Kiedy będę miała sensacyjny artykuł o Hughesie, będą mnie błagać na kolanach, żebym opublikowała go u nich.

Jedno było pewne. Potrzebowałam pomocy Olgi i to pilnie. Nowy dowód osobisty i dyplomy ukończenia dwóch dobrych uczelni i porządnych studiów dziennikarskich nie mogły mi zagwarantować, że Hughes mnie zatrudni jako asystentkę. Potrzebowałam spektakularnych sukcesów w sektorze prywatnym, a to mogła mi zapewnić w sieci tylko ona. Nie znałam żadnego innego hakera, a tym bardziej tak zdolnego.

Kiedy skończyłam porządki i położyłam się na swoim wielkim, ale jakże pustym łóżku, dostałam SMS od Cédrika: „Cześć, słoneczko. Dojechałaś już pewnie na miejsce... Smutno tu bez ciebie. Weekend wykonalny?" Uśmiechnęłam się do telefonu tak jakby mógł to zobaczyć. I wtedy wpadłam na pomysł. Może to zobaczyć! Zrobiłam sobie selfie na leżąco, na mojej białej pościeli. Rude loki rozsypały się na poduszce, a moje piegi raziły w oczy, ale właśnie takie zdjęcie mu wysłałam. Naturalne i uśmiechnięte z powodu jego wiadomości. Dołączyłam do tego krótką wiadomość: „Dojechałam, ale ogarniałam życie. Weekend z tobą? Pewnie! Pracuję nad tym".

Na odpowiedź nie czekałam długo. „Boska :-* Już się nie mogę doczekać, skarbie". Do wiadomości dołączone było jego zdjęcie za barem. Serce chciało mi wyskoczyć z piersi, kiedy to zobaczyłam. Cholera! – uświadomiłam sobie w końcu. Ja się w nim zakochałam! Jak mam teraz wyjechać na rok za granicę???

Zaczęłam rozważać różne scenariusze alternatywne, jeśli Hughes by mnie nie zatrudnił i nie wyjechałabym do Stanów, ale w każdym wisiało nade mną widmo bankructwa. Cédric pewnie dobrze zarabiał, ale przecież nie wyobrażałam sobie wiszenia na szyi faceta. Nie byłam tym typem kobiety, który pozwala się utrzymywać.

„Olgo, potrzebuję cię", napisałam krótką wiadomość do mojej ostatniej deski ratunku. „Spotkajmy się jutro na kolacji w Sushi Bar Osaka przy Auguste Blanqui, bocznej od Place d'Italie", brzmiała odpowiedź. „Ok. 20h?", odpisałam niezwłocznie. „Pasuje, siostro".

Nie miałam już nic do roboty tego dnia, więc wzięłam się za pranie, a potem położyłam się, żeby poczytać. Liczyłam, że przyjdzie do mnie inspiracja, ale jakoś żadne rozwiązanie nie pojawiło się w mojej głowie. Miałam wrażenie, że marnuję czas, który mogłabym wykorzystać bardziej produktywnie. A może ja po prostu przez całe życie byłam przyzwyczajona do pracy i teraz, kiedy nie miałam co robić, nie umiałam sobie znaleźć miejsca? Rany, jestem taką samą pracoholiczką jak rodzice – uświadomiłam sobie i roześmiałam się na cały głos. Ciekawe, jak Cédric mnie taką zniesie? On wyglądał mi na takiego, który potrafił oddzielić czas na pracę od czasu na odpoczynek i rozrywkę. I znowu złapałam się na tym, że wyobrażam sobie „nas". Czy to nie za wcześnie na takie rozważania? Ostatecznie nadzieja nazywana jest matką głupich... albo naiwnych **.



----

* fr. tarta lotaryńska – rodzaj tarty z kiełbasą, serem i jajkiem, charakterystyczny dla Lotaryngii, ale uwielbiany w całej Francji.

** fr. Chciałam Wam przedstawić przysłowie (włoskie) używane bardzo chętnie we Francji, ale nie da się tego przetłumaczyć, dlatego musiałam lokalizować. Gaëlle po francusku myśli „Qui vit d'espoir meurt de désir", co oznacza: „Kto żywi nadzieję, umiera z pragnienia (pożądania czegoś, nie z braku wody)".

Bonus na życzenie ER3371 Dziękuję, Edyto :-)


PLAYBOYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz