PIĘĆDZIESIĄT

4.1K 273 789
                                    

Harry wracał ze spotkania z Lottie. Było może kilka minut po piętnastej, kiedy każde poszło w swoją stronę. Spędzili razem miłe popołudnie na świeżym powietrzu. Pogoda była iście wakacyjna. Na niebie nie było chyba żadnej chmurki, a przynajmniej on żadnej nie dostrzegał. Brakowało mu tego. Nigdy nie przepadał za zimą. Zawsze był strasznym zmarzluchem dlatego zdecydowanie wolał lato, choć o takie z prawdziwego zdarzenia tam gdzie mieszkał było trudno. Liczył, że może w przyszłości uda mu się przeprowadzić gdzieś, gdzie lato trwa cały rok. Marzył o Kalifornii, ale wiedział, że to również łączy się z rozłąką z najbliższymi i jedynie z tego powodu miał wątpliwości. 

Przechodząc obok wąskiej uliczki postanowił pójść na skróty. Był już zmęczony dlatego bez zastanowienia skręcił w prawo. Nie była to najciekawsza okolica, ale skracała trasę do jego domu o ponad połowę a on w tej chwili jedynie o czym marzył to zimny prysznic. Słońce nieźle dało mu w kość. Jego nos musiał być dość mocno spalony i nawet nie chciał myśleć o tym jak zabawnie wygląda. I jak mało zabawnie będzie, gdy zacznie mu schodzić skóra. O ile teraz prawdopodobnie wyglądał jak klaun to za dwa dni stanie się wężem. 

Przechodząc obok kilku małych, opuszczonych budynków usłyszał jakieś szmery, ale zupełnie się tym nie przejął. Pogrążony we własnych myślach nawet nie obejrzał się do tyłu.

I to był błąd, bo po kilku sekundach poczuł jak ktoś łapie go od tyłu jednocześnie przystawiając do jego ust szmatkę oblaną jakąś śmierdzącą substancją. Nawet nie zdążył krzyknąć. 

Nic więcej nie pamiętał, bo stracił przytomność. 

Ocknął się prawdopodobnie kilka godzin później. Nie wiedział. Nie miał pojęcia, która mogła być godzina, bo w obskurnym pomieszczeniu w którym się znajdował nie było nawet okien. Paliła się jedynie jedna żarówka zwisająca z sufitu po środku pomieszczenia pod którą centralnie stał przyczepiony do grubych sznurów zwisających z jakiś belek znajdujących się pod dachem. Obie jego ręce były skierowane w górę, a sznur, którym związane były jego nadgarstki z pewnością zdążył już poranić jego skórę. Tak samo jak i kostki, którymi również nie mógł nawet poruszyć. Było mu cholernie nie dobrze. Miał ochotę zwymiotować, ale nie potrafił. W dodatku był w samych bokserkach. Czuł pod stopami szorstki i lodowaty beton przez co było mu cholernie zimno. Co chwile przechodziły go ciarki. 

Nie miał pojęcia co się z nim działo i gdzie właściwie był. Pamiętał tylko tą śmierdzącą ściereczkę przyciśniętą do jego ust. 

- Obudził się. - usłyszał szorstki ton głosu i dopiero teraz zorientował się, że nie jest w pomieszczeniu sam. Było tu kilka osób wyglądających trochę gorylowato, ale nie przypominał sobie by któregokolwiek z nich widział na oczy.

- Kim jesteście? - warknął choć nie zabrzmiało to tak groźnie, jak chciał.

- Przyjaciółmi Twojego chłopaka. - oznajmił jeden z nich przez co reszta wybuchnęła głośnym śmiechem. Przyjaciele oznaczali wrogów, bo Louis na pewno nie zadawał się z takim towarzystwem. Dałby sobie za to rękę uciąć. 

- Czego chcecie? 

- Zabawić się. - oznajmił ten chyba najohydniejszy podchodząc do niego. Palcem uniósł jego podbródek i teraz już naprawdę Harry myślał, że zwymiotuje. Odwrócił głowę w bok zaciskając powieki. Nie chciał, by dotykał go ktokolwiek oprócz Louisa. - Prawdopodobnie i tak nie przeżyjesz tej nocy, więc możesz poznać prawdę. - zaczął. - Twój kochaś zamknął w przeciągu roku dwóch moich braci. Długo zastanawiałem się jaką zemstę dla niego wybrać, a potem pojawiłeś się Ty ułatwiając mi zadanie. - uśmiechnął się szeroko. - Bo chyba wiesz, że strata najbliższej osoby, którą Ty dla niego jesteś będzie największą karą? - parsknął. - No, przynajmniej przez kilka tygodni za nim z rozpaczy tracąc kolejnego chłopaka sam się zabije. A jeśli nie.. my mu pomożemy. 

Never EnoughWhere stories live. Discover now