Rozdział 36

1.9K 161 52
                                    

                                           The ones who live.


  Tym razem jechałam w grupie z Jeanem, Conniem i Historią. Mikasa jak zwykle na krok nie odstępowała Erena, co było całkiem uzasadnione, gdy oglądało się ostatnie poczynania chłopaka. Nie miałam mu nic do zarzucenia oczywiście, bo ostatnio chyba tylko dzięki niemu tak wiele osób przeżyło, ale miał też skłonności do nadużywania swojej mocy. Niedawno, gdy nadal byliśmy w ukrytej bazie, zamienił się w tytana tylko po to, żeby strącić żabę, która wpadła mu do kaptura. Wcale nie uważałam, że nie było to konieczne -  jak wszyscy wiemy, żaby to okrutne zwierzęta... 

  Także Mikasa jak zawsze była z Erenem a nad nimi nieustannie czuwał kapitan Levi. Jechali na tyle blisko, że kapitan już kilka razy nakrył mnie na tym, jak patrzę w jego stronę. Albo raczej wypalam oczami dziurę w tyle jego głowy.

  Tak jakoś dziwnie było bez Sashy i Armina. Jakoś niekompletnie. Niestety nie mogli uczestniczyć w tej wyprawie. Czekała ich jeszcze rehabilitacja, ale tak bardzo chciałam, by znów mogli być z nami. I tu byłam również rozdarta, bo z drugiej strony, za murami byli względnie bezpieczni. Mieli szansę przeżyć.

  Ten ,,oddział specjalny" Levi'a - jak to niektórzy o nim mówili - był mały i niepełny. Oczywiście był bardzo silny, to nie ulegało wątpliwościom, ale i tak, było tak dziwnie, że jesteśmy tylko my, dwie małe grupy.

  Jechaliśmy równym tempem, rozważnie dobierając drogę i skutecznie omijając tytanów. Tak, na razie nam to wychodziło. Byłam jakoś dziwnie spokojna. Denerwowałam się o wiele mniej, niż na dwóch ostatnich wyprawach. Gdyby ktoś mnie zapytał, skąd ten mój spokój ducha, nie potrafiłabym odpowiedzieć. Może dlatego, że miałam jakieś ustalone cele i się na nich skupiłam. Rozsadzała mnie determinacja chyba po raz pierwszy od... wielu lat. Musiałam się wykazać bez względu na to, czy Levi ratuje mi dupę czy nie i co tam sobie Erwin wymyślił, musiałam w końcu zrobić to dla siebie, choć nadal było mi ciężko. Patrzyłam po moich towarzyszach, zastanawiając się, czy oni pokładają we mnie taką samą nadzieję, jak ja w nich, czy ufają mi tak, jak ja zaczynałam im ufać. Nigdy bym nie pomyślała, że mogę powierzyć życie takim gówniarzom, którzy okażą się dojrzalsi ode mnie i bardziej zdyscyplinowani.

  Gdy pierwszy dzień wyprawy się kończył, wszyscy byli w niezłych humorach. Na razie świetnie nam się udawało unikać wszelkich niebezpieczeństw. O ile droga z dystryktu Karanese była dłuższa, to była też bardziej bezpieczna, bo cały czas poruszaliśmy się po płaskiej równinie poprzecinanej wioskami. Poza dużą ilością zużytych rac, większych strat nie zanotowaliśmy. Trzeba się było cieszyć tym stanem rzeczy, póki to było możliwe i przeć dalej, z nadzieją na utrzymanie tego stanu.

  Jednak po pierwszym dniu nadal nie spotkałam Aidana i zaczynałam wątpić, czy w ogóle wyruszył. Co byłoby absolutnie podejrzane.

  Drugi dzień natomiast nie był aż tak dobry.


  - Musimy skierować się na wschód, by pomóc tamtejszym grupom! - Connie krzyknął  do naszej trójki i popędził w stronę wskazaną przez siebie. Zgodnie ruszyliśmy za nim, nie szczędząc kopyt naszych wierzchowców. Levi z Erenem postanowili kierować się dalej według obranej trasy.

  Gdy dotarliśmy do miejsca docelowego, wiedzieliśmy, że oto zaczyna się prawdziwa wyprawa okupiona krwią. Może i grupy najbardziej wysunięte na wschód nie były rozbite zupełnie, ale ze zgrozą zobaczyłam pierwsze strugi krwi widoczne na tytanich ciałach i konie rozrzucone bezwładnie po ziemi. Część zwiadowców walczyła, ale tytanów było czterech. Niby nie duża grupa, ale każdy z nich miał ponad dziesięć metrów i wcale nie wyglądał na ociężałą kreaturę.

Turn to dust || SnK || LeviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz