Rozdział 54

225 16 7
                                    

Minęło kilka dni od przedziwnego wydarzenia w hotelu i tyle samo czasu spędzonego na śledztwie. Pomimo usilnych starań Olgierdowi ani Krystianowi, którym powierzyłam sprawę, nie udało się ustalić, kto stoi za napaścią na Marzenę. Z uwagi na to, że kobieta dała się namówić na wizytę u lekarza dopiero dzisiaj rano, wyniki badań mieliśmy otrzymać popołudniu. Jednak z uwagi na przebadany materiał genetyczny sprawcy na miejscu zdarzenia były one jedynie zwykłą formalnością.

Razem z Lewicką czekałyśmy przed budynkiem, niecierpliwie oczekując otrzymania obdukcji. Obserwowałam, jak drżącą dłonią zaciąga dym z papierosa i nerwowo spogląda raz to na szpitalne drzwi, a raz na mnie.

- Marzena... - Westchnęłam.

- Dlaczego to tak długo trwa?

- Nie mam pojęcia...

- Po co my tu właściwie czekamy? - Powiedziała rozhisteryzowana. - Wyniki badań i tak są oczywiste...

- Marzena, spokojnie... - Położyłam jej dłoń na ramieniu.

- Kurwa mać, Łucja! Jak ja mam być spokojna?!

- Wiem, że to tylko głupie gadanie, ale robimy wszystko, żeby znaleźć tego gnojka! Więc przestań w końcu się mazać i weź się w garść!

- Ale to wszystko mnie już przytłacza... - Odpowiedziała łamiącym się głosem. - Ja nic nie pamiętam...

- Nie płacz. - Pokręciłam głową, obejmując ją do siebie i zabierając jej z dłoni niedopałek papierosa. - Wszystko będzie dobrze.

- Łucja, nic nie będzie dobrze! - Wyszlochała. - Ja mam dość takiego życia! Wszystko się sypie!

- Musisz to przetrwać, słyszysz? - Zacisnęłam wargi, strącając łzy z jej wilgotnych policzków. - Masz dziecko, które cię potrzebuje...

- Pani Marzena Lewicka! - Naszą krótką wymianę zdań przerwał donośny męski głos dochodzący ze środka budynku. Na jej twarzy zarysowało się wyraźne zdenerwowanie.

- Chcesz, żebym tam z tobą poszła?

- Nie... - Wyszeptała. - Ja muszę zmierzyć się z tym sama. Idź do dzieci. Dojdę do was za chwilkę...

- W porządku. - Pogładziłam ją po ramieniu i obserwując jak znika w środku budynku wypuściłam powietrze z płuc. W końcu ruszyłam w kierunku szpitalnego parkingu, na którym spodziewałam się zastać Kornela. Zauważyłam go już z daleka i po rozejrzeniu się wokoło przeszłam na drugą stronę ulicy.

- Cześć, kochanie. - Uśmiechnął się.

- Cześć. - Westchnęłam, dając mu buziaka na powitanie. - Poradziliście sobie?

- My byśmy sobie nie poradzili? - Pokręcił głową. - Opowiadaj lepiej, jak tam Marzena?

- A daj spokój...

- Aż tak źle?

- To chyba mało powiedziane...

- Hm?

- Poszła teraz po wyniki obdukcji. - Rozłożyłam bezradnie ręce. - Strasznie to przeżywa. Szkoda mi jej... 

- Mi też. - Stwierdził. - Ale co poradzimy?

- Nie wiem... Może... wzięlibyśmy ją do nas?

- Do nas?

- Do jutra. - Uzupełniłam. - Przecież ta obdukcja to czysta formalność. Nie chcę, żeby była teraz sama.

- No w sumie masz rację... - Obejrzał się za siebie, a ja idąc w jego ślady przeniosłam swój wzrok na siedzącego w środku pojazdu chłopca. Podeszłam do tylnych drzwi i upewniając się, że moja córeczka śpi uklęknęłam przy Marcelu.

Łucja Wilk - Sound Of Silence Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz