XX.

10.6K 369 19
                                    

24.12.2020r.

Ciepło świątecznej atmosfery szerokim łukiem omijało mój dom rodzinny. Mimo, iż cała elewacja przystrojona była złotymi lampkami, a na ogródku roiło się od szklanych reniferów, mikołajów i innych bzdet związanych z przyjściem na świat osobnika, w którego istnienie nawet nie wierzyłam, Valerio Pastorini skutecznie zabijał magię świąt. W tym roku udało mu się to na wyrost wybitnie.

—Ariadno, nie cieszysz się? To sukienka jednego z najlepszych włoskich projektantów. Kosztowała krocie. — Zwróciła się w moim kierunku mama widząc, że od dobrych dziesięciu minut wpatruję się w zawartość prezentu świątecznego od ojca.

Postanowił podarować mi wytworną, granatową sukienkę z długimi, rozszerzanymi rękawami i pewnie w normalnych okolicznościach już planowałabym okazję, na jaką ją założę. Problem w tym, że owa kreacja miała wycięte calutkie plecy.

On to zrobił kurwa specjalnie.
Dał mi ubranie, którego nie mogę założyć przez paskudną bliznę na skórze pleców i jeszcze zachowywał się, jakby to był nasz mały, niewinny, prywatny żart.

—Cieszę się. Bardzo dziękuję tato. — Wyszczerzyłam twarz w sztucznym uśmiechu i skinęłam głową w kierunku zadowolonego ojca.

Odstawiłam ostatnie pudełko na ziemię i ponownie nachyliłam się nad talerzem, by dokończyć konsumpcję typowej dla Włoch, bożonarodzeniowej babki.

Uroczysta wieczerza wigilijna w wysoko postawionej rodzinie nie obyłaby się też bez kilku butelek wykwintnego szampana, jednak ja tym razem naprawdę trzymałam się od niego z daleka. W milczeniu wsłuchiwałam się w prowadzone przy stole rozmowy, które z każdym kieliszkiem stawały się co raz bardziej chaotyczne.

Pierwszy raz od wielu lat spędzaliśmy święta w nieco większym gronie, a mi obecność Marco i jego rodziców tym razem była zdecydowanie na rękę. Nie musiałam angażować się w dyskusję, a jedyne, co robiłam, to opychanie się wyśmienitym jedzeniem przyrządzonym przez Lawrence'a i ewentualne odpowiadanie na zadane pytania.

Gdy tylko kolacja dobiegła końca, a moi teściowie i rodzice udali się do swoich pokoi, ja po odczekaniu pół godziny wyszłam na ogród zostawiając Marco samego w mojej dawnej sypialni. Powiedziałam mu tylko, że muszę się przejść, co i tak było zbędne, bo chłopak nadal zgrywał wielce obrażonego i niezainteresowanego moim losem.

Przysiadłam na drewnianej ławce chowając dłonie do kieszeni puchowej kurtki. Światełka ozdób świątecznych delikatnie raziły mnie w oczy, jednak zimne, rześkie powietrze kazało mi tutaj siedzieć co najmniej  do białego rana.

I myśleć.

Myśleć nad tym, w jak popieprzonej rodzinie żyję, i jak popieprzona przez to jestem.

Lubiłam czasami przekonywać umysł, że to kim się stałam wcale nie zależało ode mnie. Że to wina ojca i matki, a nie mój własny, samodzielny wybór. Tak było najprościej.

—Ariadna spokojnie, ty nie jesteś chujowa. Twój tatuś jest, a ty tylko przejęłaś to po nim. — Mówiłam sama do siebie, niczym skończony tuman, aż wreszcie sięgnęłam po paczkę cienkich papierosów i odpaliłam jednego z nich.

Na niebie pełno było gwiazd i tworzących się dzięki nim gwiazdozbiorów, które obserwowałam w skupieniu. W końcu dojrzałam skupisko świecących kropek tworzące Andromedę, jeden z moich ulubionych gwiazdozbiorów, a do głowy niczym bumerang powrócił mit z nim związany.

O dziewczynie, którą okrutny ojciec ofiarował na pożarcie potworowi i w ostatniej chwili została uratowana przez lecącego na Pegazie Perseusza.

Szkoda, że mój nigdy nie doleciał.

—A kwiatuszek dlaczego jeszcze nie śpi? — Ciepły ton Lawrence'a pozwolił mi wrócić na ziemię, a z ust poza dymem palonego papierosa wydostało się też ciche westchnięcie.

—Tak się objadłam deserami, że przez cukier nie zasnę do rana.

—Widziałem, jak pałaszowałaś. — Prychnął odpalając ręcznie skręconą bibułkę z tytoniem. — Coś jest nie tak Ari? Jakaś smutna się wydawałaś na kolacji.

—Życie trochę mnie dobija w ostatnim czasie, ale poza tym jest okej. — Odparłam wymijająco, na co siwy mężczyzna przytaknął.

Nie wiedział o ranie na moich plecach, a ja pozostawiłam to tylko dla siebie, by go nie dołować. Odkąd pamiętam źle znosił moje cierpienie, bo nie mógł zrobić z nim absolutnie nic. Nie był w stanie uchronić mnie przed twardą ręką ojca, a to przyprawiało go o przygnębienie.

Niemożność zrobienia czegokolwiek zawsze była najgorsza.

—Małżeństwo daje ci w kość? Z kilometra widać, że udajesz zakochaną. Dziwię się, że twój tata tego nie dostrzega.

—Bo mnie nie zna tak dobrze, jak ty. — Wzruszyłam ramionami. — A do małżeństwa jakoś przywykłam. — Dodałam zerkając przelotnie na pierścionek, który wymagał założenia na wcześniejszą uroczystość.

—Ale coś jest nie tak kwiatuszku. Widzę to.

—Wydaje ci się.

—Ostatnio słyszałem, jak twój ojciec rozmawia z kimś przez telefon o... o jakimś nowym, popularnym narkotyku wśród młodzieży. Dalej chodzisz z Eleną do klubów?

No i stało się. Mój ukochany kucharz Lawrwnce trafił w czuły punkt, chociaż zrobił to z nieco innego punktu widzenia.

Doskonale wiedział o moich nocnych przygodach z przyjaciółką, bo wielokrotnie pomagał mi doprowadzić się do stanu porządku przed śniadaniem z ojcem.

—Dawno nie byłyśmy przez studia. Dopiero na sylwestra idziemy ze znajomymi do Vicoletto.

—Nie próbowałaś tego nowego narkotyku, prawda? — Zapytał wyraźnie zmartwiony, a mój żołądek zacisnął się w ciasny supeł na ironię tej sytuacji.

Nie Lawrence, nie próbowałam tego narkotyku. Jeśli cię to pocieszy, ja go tylko kurwa produkowałam.

—Nie, no coś ty. Już dawno z tym skończyłam. — W głowie mignęły wycinki wspomnień sprzed paru lat, gdy zwierzałam się Lawrence'owi z eksperymentowania z wszelakimi substancjami. Zawsze beształ mnie od góry do dołu, a na koniec mówił tylko, żebym na siebie uważała i przynajmniej brała sprawdzone produkty. — A tata coś więcej mówił? O tym narkotyku?

—Nie słyszałem za wiele, bo musiałem wrócić do kuchni wyłączyć piekarnik, ale wydawał się wściekły. Ktoś mu się ewidentnie wciął w biznes.

Ciekawe kto.

—Ty wiedziałeś od początku, że właśnie tym się zajmuje?

—Domyślałem się. — Poprawił mnie uśmiechając się smutno. — Nie chciałem mówić tobie, ale ty... ty pewnie też się domyślałaś, prawda?

—Prawda.

Antycypowanie nigdy nie szło mi najlepiej, ale tym razem wiedziałam, że coś się zawali. W głowie narastał niepokój, a jego powodem nie była wcale nadchodząca pierwsza sesja na studiach. Czułam, że ktoś mnie dopadnie za popełnione grzeszki, a zamknięte w piwnicy worki pełne kartoników nasączonych kwasem nie pomagały.

Ale i tak brnęłam w to dalej. Brnęłam w to, choć urocza kobieta miała już dawno opłaconą całą chemioterapię i wszystkie niezbędne leki. Choć miałam wystarczającą ilość pieniędzy, by zaraz po zakończeniu pierwszego roku studiów uciec gdzieś za granicę i schować się przed spłodzicielem.

Ciągnęłam tykającą bombę nie myśląc o tym, że lada moment może wybuchnąć.

***
Hejka!! Dzisiejszy rozdzialik troszkę krótszy, ale proszę mi wybaczyć. Pracuję...

Mimo wszystko mam nadzieję, że się podobał.

Buziaczki!

Senza FineOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz