LXII.

8K 398 176
                                    

  Wzięłam go ze sobą. Tak, jakbym przewidziała, co może się stać.

  A może wiedziałam?

Może zbyt długo było zbyt dobrze, a we wszechświecie powinna być równowaga. Coś musiało runąć. Rozbić się na drobne części i zniszczyć względny spokój, który zdawać by się mogło, że posiadłam.

  Ojciec dowiedział się o produkcji kwasu.

W czarnej torebce miałam przedmiot, o którego użycie nie posądziłabym się nigdy. Wzięłam go. Na krótko przed wyjściem z domu przystanęłam przed szufladą w kuchni i podjęłam decyzję, by mieć go przy sobie.

—Jak było na wakacjach z kochankiem? — Pełen goryczy ton obił się o moje bębenki, gdy z trudem próbowałam powstrzymać wybuch płaczu.

  Wiedział o wszystkim.

  Nie miałam żadnych szans. Żadnej nadziei.

Domek z kart upadł wraz ze mną na samo dno.

Ciemne oczy ojca pogrążone były w tak nurtującym żalu, że przestałam obawiać się o kolejną, bolesną bliznę. Zaczęłam się bać, że tym razem nie wyjdę z tego cało. Że mnie zabije.

—Marco mnie śle... — Nie dostałam przywileju dokończenia zdania, gdyż jeden z ochroniarzy na drobny gest ojca dłonią, od razu szarpnął mnie za ramiona i uniósł do pozycji pionowej przykładając szorstką rękę do ust.

  Zaczął prowadzić mnie przez korytarz prosto na schody, by dotrzeć do drugiego piętra, trzecich drzwi od prawej.

  Mogłabym przebyć ową trasę z zamkniętymi oczyma.

—Zostaw mnie z nią Tommaso.

  Nie zabrali mi torebki, która wciąż zdobiła prawe ramię.

  Dostałam szansę. Nie, sama ją sobie dałam.

  Stałam w miejscu, gdy ojciec zamykał drzwi, a strach paraliżujący moje ciało nie pozwolił mi nawet spróbować sięgnąć po pistolet. Nie zdążyłabym. To była kwestia sekund.

  Zamiast tego zdążyłam sięgnąć dłonią do kieszeni czarnych spodni i niepostrzeżenie włączyć nagrywanie, by zarejestrować cały dźwięk nadchodzącej przyszłości.

—Straciłem cię. — Wypowiedział przez zaciśnięte zęby i wskazał na jedno z dwóch krzeseł. Potworne, drewniane krzesła kojarzące mi się z krzywdą. Krzywdą dla psychiki i dla ciała. Zajęłam miejsce na jednym z nich, a mężczyzna śmiący nazywać się moim tatą usiadł obok. — Powiedz mi Aria, on cię do tego zmusił?

—Finnian do niczego mnie nie zmusił. — Syknęłam patrząc gdziekolwiek, tylko nie na jego twarz odbijającą się w lustrze przede mną. — Sama tego chciałam.

—Dlaczego produkowałaś narkotyki mając na tacy wszystko?

  Parsknęłam niekontrolowanym śmiechem mając już dosyć grania. Potulności i udawanej pokory tylko po to, by nie doznać kary cielesnej, która zresztą i tak była już przesądzona.

  Każde wejście do tego pomieszczenia kończyło się bólem.

—Żeby się od ciebie uwolnić. Żeby uciec i już nigdy nie wrócić. — Wycedziłam podziwiając własną odwagę, by użyć tak dosadnych słów.

—Rozumiem. — Przejechał dłonią po moich roztrzepanych włosach, a opanowanie w jego głosie ani trochę nie napawało mnie optymizmem. — Produkowałaś dla niego, prawda?

—Ale z własnej woli. Możesz zrobić mi, co tylko zechcesz, ale nie waż się krzywdzić jego. — Nasze spojrzenia wreszcie się zetknęły, a poza momentalnym obruszeniem, w jego oczach błysnęło coś jeszcze. Zdumienie. — Ja jestem wszystkiemu winna. Nie on.

Senza FineOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz