Rozdział 59

1K 124 4
                                    

Wracałam właśnie z grobu Adama. Po moich małych załamaniach w ciągu ostatnich dwóch dni musiałam tam pójść i po prostu pozostać przez chwilę sama z uczuciem, że go nie ma. Zostawiłam przy jego nagrobku znicz, która w zasadzie nie różniła się niczym od dużej ilości innych zniczy. Tylko, że była moja i nosiła ze sobą coś więcej. Przynajmniej dla mnie.

Zaczęło padać, więc trochę przyspieszyłam, aby dotrzeć szybciej do domu. Rodzice pewnie czekali na mnie z kolacją, bo obiecałam, że nie będę wychodziła na zbyt długo. Wiedzieli, że coś jest nie tak, ale oboje milczeli.

Zaczesałam swoje włosy za uszy i nałożyłam na głowę kaptur. Objęłam swoje ciało ramionami, chcąc utrzymać w ten sposób ciepło. W tym samym momencie usłyszałam jak pada moje imię.

- Andie? - Uniosłam wzrok i zobaczyłam przed sobą Harry'ego z bukietem kwiatów w rękach. Ze wszystkich możliwych osób, musiałam spotkać akurat jego. - Co ty tu robisz?

- Byłam u Adama - odparłam. Wzruszyłam ramionami, chowając ręcę do rękawów bluzy. Chłopak przyglądał mi się niepewnie.

- Mogłaś mi powiedzieć. Poszlibyśmy razem - powiedział, a między jego brwiami pojawiła się zmarszczka.

- Nie rozumiesz. Chciałam być sama. - Spuściłam wzrok, bo czułam, że ta rozmowa źle się potoczy. Zmierzała w tym samym kierunku, co wczorajsza rozmowa z moją mamą.

Śmierć Adama dobijała mnie jeszcze bardziej niż wcześniej. Strasznie mi go brakowało i dałabym tak wiele, żeby móc cofnąć czas. Wczoraj z tego wszystkiego nawet nie wymieniłam słowa z Harrym. Nie miałam na to wszystko ochoty. Nie chciałam jego współczucia, tylko spotkać się z chłodną prawdą. Adam nie żyje i nie wróci. Dlaczego wszyscy udawali, że jest inaczej?

- Co się dzieje, Andie? Coś zrobiłem? - Nie zbliżył się do mnie, tylko trzymał odstęp. Byłam mu za to wdzięczna, bo gdyby stanął przede mną i spojrzał mi w oczy, coś by we mnie pękło. Mrugałam szybko oczami, aby się nie popłakać już teraz.

- Nie, nie chodzi o ciebie. Nic nie zrobiłeś. - Przygryzłam wargę, kopiąc niewidzialny kamyczek.

- Cholera, Andie. - Zaczął się denerwować, a mi się chciało coraz bardziej płakać. Nie chciałam, żeby na mnie krzyczał. Ale nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć. - Od niemal dwóch dni się do mnie nie odzywasz. Początkowo uznałem, że może potrzebujesz pobyć trochę sama i przemyśleć pewne sprawy, ale zaczynam się poważnie martwić. A ciebie to nic nie obchodzi. Masz mnie zupełnie gdzieś i nie wiem czy to moja wina, czy po prostu coś sobie ubzdurzyłaś.

- Niczego sobie nie ubzdurzyłam. - Skrzyżowałam ramiona i chciałam ruszyć przed siebie, ale nie było mi to dane. Stanął centralnie przede mną, łapiąc mnie za nadgarstek. - Puść mnie, Harry.

- Powiedz mi, co się dzieje. - Próbowałam mu się wyrwać, ale nie pozwolił na to. - Andie.

- Nie chcę rozmawiać. - Spuściłam wzrok, a samotna łza spłynęła po mojej skórze. Nie potrafiłam nad tym panować.

Harry uniósł palcami moją brodę, ale ja nie otwierałam oczu. Mogłam się domyśleć, jak się na mnie patrzy. Trochę z żalem. Trochę ze smutkiem. Trochę ze złością. Zawiedziony. Rozczarowany.

Nagle poczułam jak przyciąga mnie do swojej klatki piersiowej i owija w okół mnie ramiona. Moje usta opuścił ciężki szloch, którego nie umiałam już dłużej trzymać w sobie. Czułam się bezsilna, a dopóki myślałam o swojej słabości, nie mogłam się uspokoić.

Brunet zdjął kaptur z mojej głowy i wplątał dłonie w moje włosy. Schylił się i złożył delikatny pocałunek na moim czole, ale w tej chwili miałam wrażenie, że nawet jego czułość nie potrafiła nic zdziałać.

- Odprowadzę cię do domu - powiedział Harry przy moim uchu. Zaczęłam kiwać głową i próbowałam się odsunąć.

- Poradzę sobie - oznajmiłam, unosząc wzrok i patrząc mu w oczy. Uśmiechnął się delikatnie, kręcąc głową.

- Wiem, że sobie poradzisz. Ale nie musisz przechodzić przez to sama. - Złapał za moją dłoń, w drugiej wciąż trzymał kwiaty. - Daj sobie pomóc.

Przyglądałam się jego twarzy, doszukując się odpowiedzi. Nie wiem dokładnie na co, ale potrzebowałam jakiegoś znaku, że będzie tak jak mówi. Potwierdzenia, że będzie dobrze.

Spojrzałam na bukiet w jego ręce, zdając sobie sprawę z tego, że miał na dzisiaj jeszcze inne plany. Odprowadzanie mnie jedynie wszystko przedłuży.

- Nie idziesz na cmentarz? - zapytałam niepewnie, a chłopak wzruszył ramionami.

- Pójdę jutro - stwierdził.

- Kwiaty zwiędną - odparłam i zadrżałam, kiedy dotknął opuszkami palców mojego policzka i otarł je z łez.

- No to są dla ciebie - powiedział i wystawił przede mnie bukiet czerwonych róż. Wzięłam go od niego, ale nie byłam przekonana co do tego. W końcu te kwiaty nie były przeznaczone dla mnie, tylko dla Tobiasa.

- Harry, ja nie wiem, czy powinnam.

- Nie przejmuj się tym. Są twoje. - Założył na moją głowę kaptur bluzy, który wcześniej zdjął, unosząc do góry kąciki ust. Jego wzrok na mojej twarzy onieśmielał mnie, chociaż tak często się sobie przyglądaliśmy. Zawsze zastanawiało mnie, co sobie myślał patrząc na mnie. Czy naprawdę uważał, że jestem ładna, czy tylko tak mówił. Spojrzałby na mnie, gdybym była przypadkową osobą na ulicy?

- Chodź. Robi się późno. - Brunet znalazł się obok mnie i objął moją talię swoją ręką, prowadząc mnie w stronę domu. Czym ja sobie zasłużyłam na taką dobrą, nieco zbrudzoną duszę?

liczba słów: 820

Lumière // h.s. ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz