Prolog

672 47 17
                                    

      Siedzieliśmy w tym nieprzyjemnym, jaskrawym pomieszczeniu zaprojektowanym na kształt rombu. Po dwóch bokach niewygodne krzesła. Skrzypiały nawet przy najmniejszym ruchu. Czasami zagłuszały koszmary łamanych silnych wól w pokoju nr 16. Ja i dziesięć innych osób. W tym sześć kobiet, czterech mężczyzn. Wszystkie krzesła zajęte. Śledzimy się niespokojnymi spojrzeniami. Nie, wróć. Dwa są spokojne. Wysoka kobieta o wąskich ustach i mocno zarysowanych brwiach rozłożyła ręce na kolanach z gracją i wpatrywała się we mnie lodowatym, dziwnie szlachetnym wzrokiem. Słyszałam jej imię wiele razy, choć tutaj zwracają się do nas numerami. Jest niebezpieczna. Zawsze opuszcza pokój niczym niewzruszona i najprawdopodobniej wszyscy z nią przegramy tę marną rywalizację. Drugi spokojny wzrok należy do mężczyzny o jasnej cerze. Tutaj nikt nic o sobie nie wie, ale o nim wiadomo jeszcze większe nic. Nie wiem, czy kiedykolwiek zabrał głos.

Z pokoju wyszedł ten sam mężczyzna, co zawsze. Biały kitel i plakietka Mofa Department sygnowana jego imieniem. Przechodzą mnie dreszcze, choć przecież nie jestem pierwsza.

Następne godziny to pojękiwania dochodzące z pokoju nr 16 i oceniające się wzajemnie spojrzenia. Kolejne osoby wchodzą, wychodzą. Jedni przygryzają wargi, udając, że krzyki, które słyszeliśmy, nie były ich. Inni nie kryją łez błąkających się gdzieś w kącikach ich oczu. Paradoksalnie jednak wszyscy wychodzą stamtąd silniejsi. Choć przecież cierpimy.

Wreszcie przychodzi moja kolej. Idę swoje wycierpieć. Dla dobra. Większego dobra. Mrużę lekko oczy, mijając tę niczym niewzruszoną kobietę o wąskich ustach i mocno zarysowanych brwiach, i wiem, że będzie z radością czekać na moje wyjście. Mówiono mi, że jesteśmy jak ogień i woda, a teraz chodzi już tylko o to, który żywioł ostatecznie wygra. Inni ponoć się nie liczą.

Wchodzę do pokoju z podniesioną brodą. Jak zawsze. Przy maszynie stoi mężczyzna w kitlu. Porusza jakimiś kabelkami. Ustawia parametry. Wybiera, jak bardzo mam cierpieć. Kątem oka widzę pielęgniarkę, która nigdy się nie odzywa. Zawsze z gracją nabiera ten fioletowy płyn do strzykawki wielkości dłoni, a potem chwyta mnie za rękę i wstrzykuje maź wprost w nakłutą już setki razy żyłę. Teraz nawet nie czuję, kiedy to robi.

Leżę. Czekam. Maszyna szumi już w najlepsze. Spinają mi ręce i nogi. W usta wkładają kawałek gąbki. Czuję pot na skroniach – nienawidzę tego. To oznaka słabości. Strachu. Mnie nie wolno się bać. Pierwsze piknięcie. Jeszcze dwa i się zacznie. Przygotowuję się. Próbuję opanować oddech, choć widzę, że klatka piersiowa porusza mi się nierytmicznie, nie panuję nad nią. Drugie piknięcie. Zaczynam odczuwać chłód podpiętych mi diod i mrowienie w miejscu ukłucia. Mrowienie, które błyskawicznie zamienia się w parzenie. Ogień sunie przez moje żyły, a skóra puchnie, czerwienieje. Trzecie piknięcie. Fala bólu przeszywa całe moje ciało. Maszyna bucha siłą i wznieca żylny ogień jeszcze bardziej. Wrzeszczę, bo nie umiem nie wrzeszczeć. Choć wiem też, że robię to już ciszej i tylko na początku. Najgorsze są właśnie pierwsze minuty. Po około czwartej człowiek przyzwyczaja się do parzenia. Od niedawna opanowałam nawet umiejętność otworzenia oczu mimo rozrywającego całe ciało bólu. Powieki wprawdzie mam mokre od łez lub potu, lub i od łez i potu jednocześnie. Widzę więc niewiele. Zresztą obraz mi się rozmazuje przez zaburzone zmysły. Bo zmysły nie działają tak, jak powinny. Nie słyszę już działania maszyny. Właściwie to głuchnę. Nie czuję też zapachów, chociaż nozdrza mimowolnie mi się nadymają tak, jakby czuły coś szalenie interesującego. Gdy jednak zdołam otworzyć oczy, widzę fioletowa poświatę nad moją skórą i naczynka na niej – rozdymane, napuchnięte, ogromne, pękające. Pękają i będą pękać. Czasami się boję, że zabiją mi je wszystkie. Że już nic nie będzie do pękania, że nerwy zastąpią naczynka. I w końcu zapłoną też nerwy, a ból będzie nie do zniesienia. Mogłabym zemdleć. Niektórzy mdleją teraz. Prawdopodobnie nie stworzyli sobie hipotetycznego, gorszego bólu. Wizji, która może wszystko przysłonić. Siłę zawdzięczam umysłowi.

Po wyłączeniu maszyny i odpięciu wszystkiego mężczyzna w kitlu mierzy mi ciśnienie, temperaturę i bada oddech. Potem coś zawzięcie notuje. Wreszcie mogę wyjść. Wszystkie mięśnie mi drżą. Czuję się, jakbym opuściła kilkugodzinny trening. Z trudem poruszam nogami i rękoma. Brodę jednak unoszę wysoko.

Ból czyni mnie silniejszą.

Pokonam swoje słabości.

Zmienię świat.

Miraculum: Dziedzictwo [SKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz