Rozdział 26 „Trochę się pogubiłem"

170 26 12
                                    


         Central Park był piękny o tej porze roku. Słońce wciąż wznosiło się wysoko, a powietrze pachniało latem. Liście drzew przeistaczały się, lecz nie były brzydkie, chociaż temperatura powoli spadała. Miały jeszcze czas na opadnięcie i udekorowanie alejek różnokolorowymi dywanami. Była to idealna sceneria na ślubne sesje zdjęciowe.

Grafik miał w tym miesiącu napięty. Jak co roku zresztą. Świeżo upieczone pary młode tłumnie przybywały do studia, prosząc o ostatnie terminy „nim zrobi się zimno" albo „nim będzie jesień". Było też trochę narzeczonych, którzy robili ślub późną jesienią, bo wtedy było po prostu taniej, a zdjęcia ślubne chcieli mieć pełne słońca i lata. Mężczyzna ustalał więc grafik w ten sposób, że praktycznie nie miał wolnego. I wcale mu to nie przeszkadzało. Najczęściej spędzał całe dnie w Central Parku, wciąż nieprzereklamowanym miejscu sesji ślubnych. Czas zlatywał mu szybko, a pieniądze odkładały się na studia.

Owszem, było mu przykro, że przerwał studia na nie byle jakiej uczelni, ale czas gnał do przodu. A to, że teraz ponownie na nie zarabiał, obserwując szczęśliwe pary młode, podczas gdy swego czasu sam miał tak wyglądać, było niewygodnym efektem ubocznym całej tej chorej sytuacji.

Kadrował więc najpiękniejsze ślubne zdjęcia, po cichu zazdroszcząc młodym małżeństwom tej iskry, którą on dawno gdzieś w sobie zdusił. Ale starał się. Brakowało mu już niewiele do uzbierania całej sumy. Powrót na uczelnię miał zresztą zaplanowany na październik, więc było niezwykle ważne, aby czuł się bezpiecznie. Chciał zapłacić czesne z góry na kilka semestrów, żeby przypadkiem coś się po drodze nie wydarzyło.

– Na dzisiaj już wystarczy – powiedział, chowając obiektyw. – Wykonali państwo świetną robotę. Zdjęcia zostaną wysłane w ciągu 10 dni roboczych, a po odbiór albumu zapraszamy w ciągu 15 dni.

      Było już po szesnastej, więc nie miał za wiele czasu. Rozgorączkowany pognał w kierunku metra, w duchu modląc się, żeby nigdzie nie uciekły mu dodatkowe minuty.

Lubił swoją pracę, chociaż nie miała nic wspólnego z tym, co grało mu w duszy. Fakt, na blisko dwa lata zapomniał o tym, że w ogóle miał jakąś duszę, ale ostatnimi czasy bardzo swoją duchowość pielęgnował. Zatem wykonywanie zleceń w tym bardzo przeciętnym studiu fotograficznym nie było zadowalające, zwłaszcza gdy wiedział, że powraca na studia. Z drugiej jednak strony ta przemiła staruszka, która go zatrudniła, uratowała mężczyznę od głodu. Kiedy trzy lata temu wrócił z Chicago, tutaj nie miał kompletnie nic. I cieszył się jak dziecko, że skończył nawet w tym podrzędnym studiu.

– Jak zwykle dobra robota, panie Howell – stwierdziła, odbierając sprzęt i instynktownie poprawiając masywne okulary.

Mężczyzna uśmiechnął się ciepło.

– Dziękuję, ale muszę dzisiaj już...

– Tak, tak – przerwała mu ochryple. – Portfolio, pamiętam, pamiętam. Powodzenia, panie Howell.

Chwycił za wielką teczkę pełną jego prac i wybiegł ze studia. Na koniec jeszcze zasalutował staruszce, lecz kobieta tego nie zauważyła. Była zbyt skupiona podłączaniem aparatu pod komputer.

          Termin składania portfoliów mijał właśnie dzisiaj. Mężczyzna nie miał zatem zbyt wiele czasu, ale było to w zasadzie tylko jego winą. Zdecydowanie za długo przeglądał wszystkie swoje prace i wybierał te, które mógłby pokazać komisji. Dodatkowo czuł gdzieś w sobie to zażenowanie, bo przecież raz już składał portfolio. A pod koniec drugiego roku nagle zniknął... Wolał o tym nie myśleć. Ważne było, aby tym razem zaprezentować się z najlepszej strony. Zwłaszcza, że wiele rzeczy uległo zmianie. No, może poza jego stylem, który właściwie zastygł w jakimś bezczasie pięć lat temu. Od tamtej pory miał ogromne opory przed fotografią artystyczną, ale powoli wracał na właściwe tory. Tak mu się w każdym razie wydawało.

Miraculum: Dziedzictwo [SKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz