7.Lillianne Mays

144 33 3
                                    

    Nie mogła jeszcze wrócić do dziewczyn. Musiała odetchnąć. Nie była tutaj wcale tak długo, by zaczęły się już martwić. Rozmawiała zaledwie parę minut. I cała drżała. Wdech. Wydech. Jeden. Dwa. Wdech. Trzy. Wydech. Nie mogła się uspokoić. Nic nie działało. Łzy ciekły jej ciurkiem po policzkach, zapewne zostawiąc czarne smugi z tuszu do rzęs.

    Kilka słów. Kilka minut. Podniesiony głos. Kiedy na chwilę wspomniała o nim w pierwszy dzień w redakcji, czuła, że jest jej obcy. Odległy, jak nigdy dotąd. Miała wrażenie, że myślała o nim w czasie przeszłym. A teraz sama już nie wiedziała, czy to przez te kilka wypitych piw, czy po prostu wciąż coś do niego czuła i dlatego nie mogła się pozbierać.

    Usłyszała jakieś krzyki, więc wstrzymała oddech. Wiatr rozwiewał dźwięki, więc nawet nie rozpoznawała głosów. Otarła policzki chusteczką znalezioną w kieszeni. Już nie obchodziło jej jak wygląda. Musiała wracać do domu, chociaż akurat tego pragnęła najmniej. Zapewne matka zacznie wypytywać ją o Jaspera. Przyszedł do nich i udawał pokrzywdzonego, nie wiedząc, gdzie podziewa się jego dziewczyna. Dzwoniła do niego kilka razy dzisiaj rano. Nie odbierał. Nie zamierzała mu więc mówić, że wybiera się na przyjęcie. Miała już dosyć. Albo i nie. Nie płakałaby, gdyby nic jej nie obchodziło.

    Usłyszała czyjeś szybkie kroki na drewnianych balach służących za chodnik na piasku. Odwróciła się i zobaczyła sylwetkę chłopaka. Wyglądał na wściekłego, a przechodząc koło małej budki, w której za dnia sprzedawano pączki i kawę, uderzył dłonią w szybę. Usłyszała dźwięk rozbitego szkła i rozpaczliwe przeklnięcie. Poczuła strach, a jednocześnie złość. Co zawiniła mu ta szyba?

    Zdawał się jej nie zauważać, gdy przechodził tuż obok, lecz Lillianne mimo ciemności, wyraźnie widziała cięknącą po jego dłoni krew. Miała wrażenie, że cała ręka chłopaka była we krwi. I to był Ross. Ross Anderson. Znała go dobrze, jak cała szkoła, ale nie osobiście. Nigdy za nim nie przepadała, a teraz czuła, że jest odpowiednią osobą, na którą może przelać swoją złość.

    – Hej! Co ty wyprawiasz?!

    Zignorował ją, ale po chwili zatrzymał się. I chyba właśnie w tym momencie zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Z bólu, jaki ogarnął jego zranioną dłoń.

    – Kurwa! – syknął.

    – Wybiłeś komuś szybę. Zniszczyłeś czyjąś pracę i pieniądzę – oznajmiła spokojniej, widząc kwaśną miną chłopaka.

    – To tylko pierdolona szyba. I nie twój interes.

    Okey. Może to nie był dobry pomysł. To, w jaki sposób się do niej odezwał, było upokarzające. Chyba był większą świnią niż sądziła. Ale krwawił. I Lillianne nie mogła przestać patrzeć, jak krew cieknie mu z dłoni. Miała wrażenie, że zaraz cały piasek nią przesiąknie.

    – Może i nie. Wydaje mi się, że trzeba z tym jechać do szpitala. I jak najszybciej zatamować krew. Jesteś pijany? – podeszła kilka kroków w jego stronę, lecz Ross cofnął się.

    – Daruj sobie.

    – Okey. A ty co, będziesz tak stał tutaj z ręką w powietrzu i patrzył, jak leci z niej krew? – spytała bardziej cynicznie niż zamierzała.

    – Może. Wykrwawię się i przynajmniej będzie spokój – odparł, a Lillianne nie wiedziała już, czy właśnie się roześmiał, czy znowu syknął z bólu.

    – Mówię serio. Poza tym, musimy usunąć wszystkie fragmenty rozbitej szyby, bo po twojej zaschniętej krwi dojdą do sprawcy wandalizmu – oznajmiła z udawaną powagą. Choć tak na prawdę serce waliło jej jak szalone. Nie wiedziała, czego się spodziewała po zaczepieniu Rossa Andersona, ale na pewno nie potulności baranka.

    Uśmiechnął się. Uśmiechnął się cierpkim, zbolałym uśmiechem. W ciemności jego oczy błyszczały, a może były to łzy. Ale czy Ross Anderson był w stanie płakać?

    – Dobra, ale najpierw wezmę odpowiednio ostry kawałek szkła, wrócę na imprezę i wbiję go kilku osobom między żebra.

    Boże. Na chwilę wstrzymała oddech. Pogubiła się już. Zażartowała dosyć serio, ale nie wiedziała, czy poszedł tą samą drogą. Wiedziała jedynie, kim były te osoby. Naprawdę zaczęła się bać.

    – Dobra, wyluzuj. Też potrafię żartować. – Roześmiał się, po czym minął wydmy i ruszył w stronę promenady.

    – Zaczekaj!

    Nie odwrócił się. Wiedziała, że minęło zbyt wiele czasu i że zaraz Hayley z Amber zaczną jej szukać, ale nie mogła go tak zostawić. Chciała napisać im wiadomość, ale nie zamierzała ich okłamywać. Nie mogła jednak, bo próbowała dogonić Rossa. Nagle zwolnił wyraźnie, co Lillianne wykorzystała, podbiegając do niego.

    – W porządku? – spytała, gdy oparł się o marmurowy murek. Morze szumiało tak głośno, zagłuszając wszystkie dźwięki dochądzące z oddali.

    – Kurwa, nie. Jestem idiotą.

    – Tak, zwłaszcza, że nie zamierzasz nic zrobić z tą ręką.

    – Chyba bardziej krwawię w środku, wiesz? – spojrzał na nią. Wyglądał żałosnie, ale w tym sensie, że Lillianne pękało serce, gdy na nią tak patrzył. Może był dupkiem, ale ewidentnie cierpiał. I to podwójnie.

    – Wiem – szepnęła. – Olej teraz Laylę. Złapię taksówkę i pojedziesz do szpitala. To znaczy, pojedziemy. Chcę mieć pewność, że tam dotarłeś. Chodź.

    – Nie musisz tego robić – odparł, krzywiąc się.

    – Muszę. – Zdjęła cienki bawełniany szal z szyi i podała mu. – Owiń tym rękę, ale delikatnie. Nie chcesz chyba płacić taksówkarzowi za pobrudzenie siedzenia.

    – Dobra – mruknął pod nosem. – Wygrałaś, ale teraz przynajmniej powiedz mi, jak masz na imię.

    – Powiem ci, jak będzie po wszystkim. – Roześmiała się, ruszając szybkim krokiem w stronę postoju taksówek.

    Może to było szalone, ale wdech i wydech nie pomagały. Za to pomoc największemu dupkowi w college'u tak. Udało się jej zapomnieć o Jasperze i jego manipulacji. O jego raniących słowach. O krótkiej rozmowie. W taksówce napisała Hayley wiadomość, że wraca już do domu, jest bezpieczna, przeprasza za ucieczkę, ale o wszystkim opowie im w szkole.

    Już nie bała się Rossa, który w milczeniu wpatrywał się w szybę przez całą drogę do szpitala. Poczuła, że ma nad nim przewagę, gdy wysiedli z samochodu i powiedziała:

    – Wydaje mi się, że tylko ci to zszyją. Będziesz żył, Ross.

    – Nawet mi nie mów – jęknął, wyglądając na zupełnie przerażonego.

    Roześmiała się, co ewidentnie mu nie pomogło. Cóż, nawet najwięksi twardziele się czegoś boją. Nawet Ross Anderson.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz