30.Ross Anderson

134 29 15
                                    

    Ross Anderson był gwiazdą zmienną. Fizyczną. Wybuchową. Był niestabilny i nieregularny. Spalał się zbyt gwałtownie. Potrafił świecić tak mocno, by w końcu stać się czarną dziurą. Za każdym razem rodził się na nowo, ale gdzieś musiał być kres jego wytrzymałości. Choć wydawało mu się, że porównywanie siebie do gwiazdy było zbyt wygórowane. Nie zasługiwał na takie miano. Był tylko pyłkiem we wszechświecie. Nic nie znaczącym, maleńkim pyłkiem, które kiedyś spali słońce.

    Mógł być co najwyżej wyrażeniem algebraicznym. Zmienną w matematyce. Ale i to wydawało się mieć jakieś znaczenie w świecie.

     Do diabła z tym.

    Siedział przed domem, paląc papierosa, gdy przyszedł Max. Powoli zmierzchało i wydawało mu się, że jak na pierwszy dzień tygodnia, nie mogło być lepiej. Miał rzucić palenie, ale był na tyle zadowolony, iż ten poniedziałek poszedł tak gładko, że poczuł potrzebę celebracji małego sukcesu. Chyba nie było to najlepszym pomysłem. Gdyby został w domu, łatwiej byłoby zatrzasnąć Maxowi drzwi przed nosem.

    Usiadł obok niego, witając się cicho, ale Ross zignorował go. Jeśli przyszedł pomilczeć, to Ross był w stanie dotrzymać mu towarzystwa do czasu, aż zgasi papierosa na chodniku.

    – Przyszedłem oddać ci te gry, które zostawiłeś u mnie – oznajmił cierpko, wyjmując z kieszeni szerokiej bluzy trzy gry do konsoli. Patrzył oczekująco na Rossa swoimi jasnymi, wręcz błękitnymi oczami. Oczami, których Ross nienawidził. Które nagle zaczęły go razić.

    – Daruj sobie, stary – parsknął ironicznie, wypuszczając dym z płuc. – Nie byliśmy jakąś pieprzoną parą, żebyś przychodził mi oddawać moje rzeczy. Zatrzymaj sobie, albo oddaj potrzebującym.

    Max położył je na murku pomiędzy nimi. Wyciągnął paczkę swoich papierosów i odpalił jednego, patrząc przed siebie. Ross mógł odejść. Zostawić go. Potraktować go tak, jak na to zasługiwał, ale z jakiegoś względu czekał. Czekał aż będzie mógł wybuchnąć. Spalić się. I może nigdy już nie stać się jasnością na czyimkolwiek niebie.

    – Tak naprawdę chciałem pogadać. Nie jesteśmy już dziećmi, a zachowujemy się jak obrażeni smarkacze.

    Ross spojrzał na Maxa uważnie. Patrzył na jego bladą twarz, czarne włosy i te oczy. Kiedyś widział w tej twarzy przyjaciela. Znali się odkąd pamiętał. Parę razy się posprzeczali, kilka razy nawet doszło między nimi do małych popychanek, ale nigdy nie było to nic tak poważnego, by pamiętać o tym następnego dnia. Nigdy, aż do momentu, gdy okazało się, że jego najlepszy przyjaciel zabrał mu jego miłość sprzed nosa, doskonale wiedząc o uczuciach Rossa. Jak mógł być tak naiwny, tak ślepy?

    – Mów za siebie – warknął. – Nie mamy o czym gadać. Zjebałeś. I nawet nie mam na myśli Layli, chociaż, kurwa, mam, bo przecież to o nią poszło. Zjebałeś naszą przyjaźń. I nie ma już czego ratować, ani o czym rozmawiać.

    Max pokręcił głową. Może i Ross przesadzał, ale jeśli Max uważał, że wina stoi po obydwu stronach, to był w błędzie.

    – Gdybyś zrozumiał, że nie tylko twoje zasrane szczęście jest ważne, może byłoby o czym rozmawiać i co ratować. Nigdy się nie zmienisz. Zawsze będziesz pieprzonym egoistą. Narwanym egocentrykiem. Nie jesteś jakąś gwiazdą, żeby wszyscy patrzyli tylko na ciebie.

    Nie był gwiazdą. Miał rację. Ross poczuł uderzenie. Mentalne uderzenie prosto w żebra. Wbijały mu się w płuca.

    Odpalił kolejnego papierosa, wpatrując się w szary kłęb dymu. Nie był gwiazdą. Był marnym pyłkiem. Zbliżał się do słońca.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz