61. Ross Anderson

207 26 6
                                    

    Poranek był zbyt ciężki. Otwarcie oczu przyszło Rossowi wyjątkowo trudno. Zanim obudził się na dobre, kilka razy przysnął z ręką na oczach. Dopiero radosne głosy rodzeństwa na dole sprawiły, że zmusił się do wyjścia z łóżka. W łazience usiadł na zimnej krawędzi wanny i spojrzał za okno. Pogoda zmieniła się diametralnie. Nie było śladu po wczorajszym słońcu. Padał deszcz i było paskudnie.

    Tak samo czuł się Ross, gdy przypomniał sobie wczorajszy wieczór. Za dużo wypił. Za dużo powiedział. Zmrużył oczy. Lillianne na to nie zasługiwała. Obydwoje się w tym pogubili, ale chciała być wczoraj miła. Może to on wszystko zepsuł.

    Wziął szybki prysznic i przebrał się w świeże ubranie. Zbliżała się jedenasta i gdyby nie potworny głód, położyłby się z powrotem. W dodatku zaczynał odczwać skutki wczorajszego upicia alkoholem. Głowa pulsowała mu niemiłosiernie. Miał nadzieję, że matka zostawiła dla niego trochę śniadania.

    Zszedł na dół, ale gdy stanął w drzwiach kuchni, odechciało mu się wszystkiego. Czy coś go ominęło? Dzieciaki bawiły się zabawkami, prawdopodobnie od niego, na stole leżały cukierki, a matka z ojcem popijali kawę. Schował dumę do kieszeni, ale nie odpowiedział na ich przywitanie. Usiadł przy stole i przyglądał się wszystkiemu z zzażenowaniem.

    – Zjedz coś, Ross.

    Matka podsunęła mu talerz z naleśnikami i nalała kawy do kubka. Był potwornie głodny, ale wzrok ojca sprawił, że nawet nie drgnął. Czuł na sobie jego spojrzenie, lecz nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Nie bał się jego, ale siebie. Swojej wrogości w spojrzeniu. Nie potrafił patrzeć na niego nawet z cieniem dobroci. Nie miał w sobie ani odrobiny chęci by mu wybaczyć.

    – Kiedy odwiedzi cię Lillianne?

    Pytanie matki całkowicie zabrało mu chęci do jedzenia. Oparł łokcie o stół i patrząc w blat, westchnął ciężko. Czy naprawdę nie miała lepszego momentu na to pytanie? Czy chciała pokazać ojcu, że rozmawia z nim o jego życiu towarzyskim?

    – Nie wiem. Nie prędko. Może już nigdy.

    Matka westchnęła, siadając obok Rossa. Przez chwilę miał wrażenie, że położy mu dłoń na ramieniu i powie coś pocieszającego, ale nic takiego się nie wydarzyło. Patrzyła jedynie na niego, jakby szukała w nim przyczyny ich rozstania. Jakby zastanawiała się kiedy to się stało. Jakby chciała powiedzieć, że wydarzyło się za dużo, w zbyt krótkim czasie. A może wcale mu nie współczuła.

    Rozległ się dzwonek do drzwi i wszyscy spojrzeli w stronę korytarza. Matka ruszyła otworzyć, a Ross zdołał wypowiedzieć zaledwie kilka zdań do ojca:

    – Nie myśl, że picie kawy z rana z matką naprawi tamte lata. Jest taka naiwna, ale lepiej żebyś tego nie spieprzył. W dodatku dzieciaki nie potrzebują kolejnej traumy. Przekupywanie ich cukierkami jest słabe.

    – Nie zamierzam was znowu ranić, synu.

    – Łatwo powiedzieć – wycedził sarkastycznie i wziął się za naleśniki. – Wiedzą w ogóle kim jesteś? – prychnął.

    Do drzwi dobijał się listonosz. Matka weszła do kuchni z kilkoma kopertami w dłoni. Spojrzała na obojga z jakąś nutą nadziei, ale złośliwy uśmiech Rossa, zgasił maleńki błysk w jej oczach. Rzuciła listy na stół, nawet ich nie sprawdzając.

    – Nie będę wam tu dłużej ślęczał. Chyba wam przeszkadzam w rozmowie, bo odkąd tu jestem zabija nas cisza – oznajmił, gdy skończył jeść i wstał od stołu.

    – Wiesz, że to nie twoja wina. Chcielibyśmy tylko żebyś nie chował w sobie urazy. To nie ma sensu.

    – Chcielibyście?! Pięknie. To cieszę się, że wam przychodzi to z taką łatwością. — Rozłożył bezradnie ręce. Naprawdę wszystkie słowa, jakie przychodziły mu teraz do głowy wydawały się żałosne. Każde słowo było jak wbicie igły w gardło.

    – Nie łatwiej niż tobie, Ross – oznajmiła.

    Spokój matki go szokował. Nie poznawał jej, nie tak wyobrażał sobie jej nastawienie, jeśli ojciec kiedykolwiek wróci. Szczerze powiedziawszy, nie często się nad tym zastanawiał. Pogodził się z tym, że będą sami już zawsze. Chciał żeby było dobrze, mimo że nieraz sprawiał problemy matce. Nadal chciał jej bronić. Zwłaszcza teraz, gdy ojciec wrócił.

    – Gdybyś był gotowy na rozmowę ze mną, daj znać. Wiem, że to wciąż świeża rana.

    – Przede wszystkim głęboka. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowy – prychnął, czując jak ulatnia się z niego cała siła. Odłożył naczynia do zlewu i ruszył do swojego pokoju.

    Miał tego dosyć. Chociaż to jeszcze dobrze się nie zaczęło. Pojawiło się jednak tak nagle, że nie wiedział co o tym myśleć. Niechęć i uraza przychodziły mu najłatwiej.

    Rzucił się na łóżko i wpatrywał w sufit. Źle potraktował Lillianne, teraz gdy myślał o tym, co powiedzieli sobie wczoraj, wiedział że zachował się podle. W ten nieszczęsny wieczór, gdy to wszystko się stało, mieli prawo zachować się nieodpowiednio, ale wczoraj nie miał powodów żeby być dla niej niemiłym. Po części to była wina alkoholu, ale dobrze wiedział co mówi. Kieron chciał go wyciągnąć na ławki wokoło ogniska, ale wiedział, że ona tam jest. Nie chciał prowokować losu, a i tak spotkali się tej nocy. Losowe spotkania często nie są przypadkowe. Wmawiał sobie, że nie chce jej widzieć, ale myślał o niej, o nich, tak intensywnie, że podświadomie wszechświat podarował im spotkanie. Jednak gdyby mógł cofnąć czas, byłby znacznie milszy. Spieprzył tę sznasę. Być może Lillianne nie zaufała mu do końca, ale czy on ufał sam sobie?

Tęsknił za nią. Teraz, gdy czuł się tak samotny i niezrozumiany, tęsknił za nią  cholernie mocno. Mimo że niebo było jasne, a gwiazdy nie potęgowały jego cierpienia. Ona by go zrozumiała, ale zepsuli to. Oboje tak samo.

    Mógł teraz wstać i iść do niej. Przeprosić i zacząć od nowa. Z pozoru prosta decyzja, a jednak jego ciało stało się bezwładne. Nic. Wszystko teraz znaczyło tyle co nic.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz