64. Ross Anderson

76 19 11
                                    

Ross siedział w domu Hayley, naprzeciwko, ona z podwiniętymi pod brodę kolanami, wpatrująca się rozpaczliwie w stół. Obok niej Lillianne, gładząca ją po ramieniu. Hayley nie podnosiła wzroku, kiedy mówił, ale Lillianne na zmianę spoglądała to na niego, to na przyjaciółkę. Naprzemian miała w oczach troskę i przerażenie.

– W szpitalu nie chcieli mi nic powiedzieć. Nie wiem w jakim jest stanie. A jego matka, gdy spotkałem ją przed jego domem, akurat jechała do szpitala. Była zapłakana, ale zbyła mnie opryskliwie. Wiem tylko, że mieli wypadek. Nic więcej. Hayley – powiedział najcieplej, jak potrafił, czekając aż ona na niego spojrzy – nie martw się na zapas. Ktoś taki jak Kieron, zbyt łatwo się nie podda. To waleczny koleś.

Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, jej oczy ponownie zaszły łzami. Ross czuł się źle. Nie potrafił pocieszać innych, a biorąc pod uwagę ilość infomacji, jakie posiadał, te słowa mogły dać Hayley złudną nadzieję. Sam nie wiedział, czy wierzy w te słowa. Ale przecież warto mieć nadzieję? To jedyne w takich momentach.

– Zobaczysz, że niebawem się odezwie – szepnęła Lilliane, a gdy Hayley westchnęła głośno, przytakując, spojrzała na niego, szukając w nim aprobaty. Ale przecież on nie mógł tego potwierdzić.

– Spróbuję jeszcze jutro rano. Może w recepcji będzie ktoś inny. To beznadziejne, że tylko najbliższa rodzina może się dowiedzieć o stanie pacjentów. Przyjaciele nieraz są bliższi niż rodzina – wyznał, czując na sobie intensywne spojrzenie Lillianne. Uśmiechnęła się do niego, gdy podniósł wzrok. Jej niebieskie oczy zabłysły na moment i uświadomił sobie, jak bardzo za nią tęsknił. Jeszcze mocniej, gdy była tuż obok niego.

•••

Po dwudziestej drugiej, gdy wróciła mama Hayley, Ross i Lillianne wyszli. Była już nieco spokojniejsza, pozornie, bo pewnie wszyscy drżeli wewnątrz tak samo. Ross wiedział, że czasami wystarczy się zmusić do snu, żeby coś wydawało się łatwiejsze nazajutrz, ale w tym przypadku niewiedza wszystko blokowała. Nie wiedzieli, jak to się stało, w jakim stanie był Kieron i jego ojciec. Ta noc miała być ciężka dla nich wszystkich.

Na dworze było chłodno, z nieba sączyła się mżawka, a nad pobliskim parkiem unosiła się mgła.

– Odprowadzę cię do domu, okey? – spytał, czując jak przestrzeń pomiędzy nimi staje się coraz cięższa, od kiedy szli we dwójkę.

Ostatnio potraktował Lillianne bardzo niewłaściwie. Wszystko między nimi potoczyło się nie tak jak powinno i uważał, że prędko jej nie spotka, ale zważywszy na okoliczności, spotkanie nie było przyjemne. Tym bardziej teraz, gdy jej odpowiedzią był tylko ruch głowy. Może wcale nie myślała o nim, może myślała o Hayley i o wypadku, a jednak on miał w głowie to wszystko naraz i czuł, że pęka. Jego serce pękało na coraz to mniejsze kawałki. Wczoraj postanowił wyprowadzić się z domu, bo wszystko wyglądało na to, że matka wybaczyła ojcu, a on nie mógł tego znieść i nie rozumiał, jak kiedyś mógł chcieć jego powrotu. Teraz jednak myślał o tym, jak kruche jest życie. Jak szybko można upaść i stracić szansę. Może to była szansa na poprawienie relacji z ojcem. Może musi spojrzeć na to inaczej – ojciec wrócił, odzyskał go. Może powinien mu wybaczyć tak samo jak matka; zapomnieć o tym, co złego zrobił. Może to mogło go uleczyć, bo przecież nienawiść i gniew tłumiony w sobie nie mógł przynieść niczego dobrego. Po prostu jutro już kozę być za późno.

– Przepraszam za to, co powiedziałem ostatnio na ognisku.

Lillianne obróciła się ku niemu, wyrwana z zamyślenia. Pokręciła głową, jakby to nie miało żadnego znaczenia w tym momencie, ale miało. Wszystko co chowali w sobie było tak samo ważne.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz