27.Ross Anderson

150 31 13
                                    

Ross zauważył ją zanim zatrzymała się na chwilę z Amber. Siedział z Jaredem na murku, pił whiskey z plastikowego kubka i obserwował z góry ludzi na plaży. Rozmowa się im nie kleiła. Jared od kilku dni wydawał się nieobecny, a Ross nie miał już siły na wyciąganie z niego jakichkolwiek informacji. I nagle wśród grup bawiących się ludzi, dostrzegł niepasujący element.

Szła szybko i nerwowo, jakby bez celu, ale w zasadzie różniła się od zwykłych spacerowiczy. Pomyślał, że powinien ją zatrzymać, ale szybko wybił sobie ten pomysł z głowy. Nie miał konkretnego powodu, żeby to robić. Byli sobie obcy. Nawet nie wiedział, czy chciałby wiedzieć co u niej. Choć nie widział jej już dosyć długo. Ani w szkole ani poza nią.

To nie sprawiło, że zapomniał o Lillianne. Wręcz przeciwnie. Łapał się na szukaniu jej wzrokiem wśród ludzi na szkolnym korytarzu i gdy zobaczył ją dzisiaj, poczuł coś w rodzaju ulgi. Jakby obawiał się wcześniej, że wyparowała, zniknęła albo może coś z rzeczy bardziej przyziemnych, wyjechała. Kiedy pożegnała się z Amber, ruszył za nią. Nie wiedział po co. Nie wiedział, czy zrobił dobrze i w zasadzie zdał sobie sprawę z tego, że nie do końca mogła być z tego zadowolona, gdy wysoka blondynka o kwadratowej twarzy i w zbyt mocnym makijażu, potraktowała ją dosyć nieprzyjemnie. Odrzuciła ją na jego oczach. Tak, że samemu Rossowi zrobiło się przykro.

Zdał sobie sprawę, że na myślenie o tym, czy zrobił dobrze, jest za późno, gdy cofnęła się o kilka kroków i chcąc, czy nie chcąc, wpadła w jego objęcia.

    Patrzyła teraz na niego, swoimi dużymi, sarnimi oczami. Smutniejszymi, niż się spodziewał.

– Dlaczego ty zawsze musisz być świadkiem takich beznadziejnych momentów? – spytała rozpaczliwie, ale nie złośliwie. Spodziewał się z jej strony odrzucenia. Ironicznych uwag. Próby wyswobodzenia się z jego objęć. Jednak nawet nie drgnęła. Miał nawet wrażenie, że poddała się jego objęciu.

– Jakich momentów? – spytał, nie odrywając wzroku od jej sarniego spojrzenia. To było głupie pytanie, ale nic innego nie przyszło mu do głowy. Dobrze słyszał, co zaszło.

– Tych momentów, kiedy bliscy mi ludzie okazują się być zupełnie obcy – wyznała znacznie ciszej i spokojniej, mimo że brakowało tego spokoju w jej oczach. Zdawało mu się, że widział poprzez jej źrenice, jaki huragan panuje teraz w jej głowie.

Ross uniósł brew. Czuł się niezręcznie. Miał wrażenie, że Lillianne potrzebowała dzisiaj litości, że była gdzieś na krańcu wytrzymałości. Ten dzień, a nawet może cały tydzień, pastwił się nad nią. Wyglądało na to, że byli w podobnych sytuacjach. Może wcale ich odczucia względem świata wcale się nie różniły, a planety na których żyli, nie znajdowały się aż tak daleko od siebie. Może nawet to była ta sama planeta. Może innej nie było.

Nagle wydało mu się, że powinien zignorować sytuację sprzed chwili. Sprawić, by Lillianne także o niej zapomniała.

– Co robisz sama o tej porze? To dosyć niebezpieczne, nie uważasz? – spytał łagodnie, ale wyszło jak zwykle. Szorstko i nieuprzejmie.

– Nie uważasz, że to nie twój biznes? Kogo powinnam się bać? Jesteś dotąd jedyną osobą, jaka mnie zaczepiła. Może więc ciebie powinnam się bać? – spytała wciąż drżącym głosem i zdawało mu się, że było jej zimno.

Nie odrywała wzroku od jego twarzy. Widział, jak błądziła wzrokiem po każdym jej fragmencie. Miał wrażenie, że zostawia ciepłe szlaki na jego skórze. Stali zbyt blisko. Wciąż trzymał dłonie na jej łopatkach, a jedyne co oddzielało ich klatki piersiowe od zetknięcia to jej dłonie zacisnięte w pięści.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz