17.Lillianne Mays

132 30 1
                                    

    Lillianne czuła się coraz bardziej spięta. Od kilku minut Joseph grał na gitarze, a jego dziewczyna śpiewała i niemal wszyscy przestali rozmawiać, słuchając ich. Powinno być dobrze. Powinna czuć się tak świetnie jak Hayley siedząca obok, która miała na twarzy tylko szczęście.

Nie było jednak, bo naprzeciwko niej siedział Ross. Czasem wiatr sprawiał, że płomienie ogniska zupełnie zabierały jej go sprzed oczu, ale to były naprawdę krótkie chwile. Nie chciała przejmować się tym, że nie odrywa od niej wzroku, ani tym, że patrzy na nią tak zimno i jednocześnie cynicznie, ale nie potrafiła. Kiedy tylko ich spojrzenia się spotykały, miała wrażenie, że jego chłód oziębia ją nawet pomimo ciepła, jakie ich dzieliło.

    Poza tym, czuła się trochę zawiedziona, bo po Kieronie nie było ani śladu, a przyszła na to ognisko głównie z myślą o Hayley. Jeśli także mu się podobała, nie zmarnowałaby okazji, by do niej zagadać. Tymczasem miała na głowie Rossa. Tego, który tak bardzo nie życzył sobie wtrącania się w jego życie, ale który nie widział przeszkód, by wtrącać się w czyjeś. Domyślała się, że mogła się mylić. Nic nie musiało być tak proste jak się jej wydawało. Obydwoje sobie podpadli. Obydwoje w jakimś sensie także sobie pomogli w kryzysowych momentach. Żadne z nich nawet nie powiedziało dziękuję. Och, Ross chyba jednak podziękował jej za pomoc. Przygryzła mocno dolną wargę. Na tym jednak powinno się to wszystko zakończyć.

    To zresztą nie był dobry dzień. Rano spotkała Jaspera, który nie mógł przejść obojętnie. Zamierzała potraktować go jak powietrze, ale znów wytknął jej, że zachowuje się dziecinnie. Według niego nic nie było jasne i zdawało się jej, że mieli jeszcze do pogadania. Tyle, że nie bardzo wiedziała o czym. Nie kochała go już. Nie kochała człowieka, jakim się stał. Nie chciała go dłużej w swoim życiu, a on wciąż uważał, że ma prawo jej mówić co ma robić.

    – Mam go dosyć, Hayley – szepnęła, gdy Joseph i jego czerwonowłosa dziewczyna po cichu dyskutowali, co zagrać.

    – Kogo? – spytała, zupełnie jakby nie była z tej planety (ale przecież nie było innej), po czym szybko oprzytomniała i spojrzała naprzeciwko. – Zignoruj to. Ciesz się chwilą, Lillianne.

    – Chciałabym, ale... – zamilkła, bo na twarzy Rossa pojawił się uśmiech. Nikły, ledwie zauważalny.

    Na chwilę zatrzymał się czas. Była pewna, że nigdy nie widziała na jego twarzy tak pięknego uśmiechu. O ile jakikolwiek widziała. Zazwyczaj był zły, smutny albo wściekły. A przed chwilą wyglądał tak chłopięco, że Lillianne wstrzymała oddech. Zorientował się, że mówiły o nim. Teraz wpatrywał się już w piasek pod nogami i Lillianne bardzo chciałaby dostrzec, czy wciąż się uśmiechał, pomimo że poczuła się niezręcznie. Czuła się głupio, bo przez cały ten czas przeszkadzał jej, a nagle stał się najjaśniejszym punktem tego wieczoru. Jaśniejszym niż płonące ognisko. Prawie zapomniała o całym dniu.

    – Powinnaś z nim pogadać – zaproponowała Hayley, gdy akustyczne dźwięki gitary znowu rozbrzmiały w ich uszach. Lillianne uwielbiała tę wersję piosenki Lean on.

    – Uważasz, że powinnam do niego pójść i poprosić o rozmowę pierwsza? Nawet nie mam o czym z nim rozmawiać. Tylko mnie irytuje.

    – Może właśnie o tym. I wcale nie musisz prosić o rozmowę. Idź do łazienki, a jestem pewna, że gdy będziesz wracać z domku, sam cię złapie.

    Lillianne nie sądziła, że to dobry pomysł. Nie sądziła, że w ogóle powinna inicjować tę rozmowę. Co jeśli wcale nie będzie tak, jak mówiła Hayley? Wprawdzie Ross nie słyszał o czym mówią i nie miał pojęcia o pomyśle Hayley, ale mimo wszystko... To byłoby upokarzające, gdyby okazało się, że niczego od niej nie chce; że być może wcale nie uśmiechał się do niej, a gdyby znów na nią popatrzył, zrobiłby to tak samo zimnym wzrokiem.

Nie ma planety BOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz