Ross miał dosyć upałów. To nie pasowało do angielskiego klimatu. Nie pasowało do jego duszy. Nie potrafił tak po prostu usiąść przed szkołą i cieszyć się promieniami słońca, padającymi mu na twarz. Chyba wolał, gdy jego gęste włosy w kolorze orzechowym były mokre od deszczu. Założył szarą bluzę z kapturem przez głowę i usiadł na skraju łóżka. Odruchowo podwinął rękawy, ale jego prawy nadgarstek nie prezentował się zbyt korzystnie.
W niedzielny wieczór, gdy wracał od Jareda, zobaczył ich w parku. Nie sądził, że to będzie trwało tak długo. Nie po tym wszystkim, co jej powiedział. Nie czuł nic. I może właśnie ta pustka sprawiła, że gdy znalazł się w domu, jego umysł przepełniony był wsciekłością. Uderzył w stare lustro w przedpokoju, ale nawet to nie sprawiło, że poczuł się lżej. To tylko uświadomiło mu, jak bardzo sobie nie radził. Ze sobą, z innymi. Był słaby, jeśli uważał, że niszczenie wszystkiego, co akurat miał pod ręką, mogło mu pomóc. Tylko przysparzał sobie problemów. Nie potrafił być dobrym chłopakiem.
Miał nieco szczęścia, że ich trener był na urlopie chorobowym. Jednak pytania wszystkich wokół, czy nie jest mu gorąco, zaczynały go irytować. Z dwojga złego wolał jednak smażyć się w bluzie niż znosić podejrzliwe spojrzenia na jego zabandażowaną dłoń. Nikt nie uwierzyłby mu, gdyby zaprzeczył, że brał udział w bójce. A jednak pierwszą myślą było co pomyślałaby Lillianne.
Nie miał ochoty wychodzić do szkoły. Do egzaminów został jeszcze niecały miesiąc, ale czuł, że nie da rady. Każdy dzień w szkole sprawiał, że czuł się gorzej. Widywał te same twarze. Twarze, które nawet jeśli były mu obce, przyprawiały go o wstręt. W tym wszystkim widział też te dobre spojrzenia, ale uważał, że na nie zasługiwał. Nikt nie był w stanie mu pomóc. Nawet jeśli widział w Lillianne nadzieję. Nawet jeśli Kieron mógł pomóc znaleść mu właściwą ścieżkę. Byli bez skazy. Zbyt dobrzy.
A jeśli myślał o skazie, to nie do końca mogło tak być z Lillianne. Jego wczorajszy pocałunek był najgorszą rzeczą, jaką mógł jej zrobić. Zwłaszcza, że ktoś uwiecznił to na zdjęciu. Żałował tego i czuł, że powinien ją przeprosić, ale wątpił, by chciała z nim rozmawiać. Zresztą, ludzie i tak wiedzieli już swoje. Jego przeprosiny nie zmieniłyby wiele.
Podniósł plecak z podłogi i zarzucił je na ramię. Zszedł na dół, słysząc krzątanie się matki po domu. Dochodziła siódma i na wyjście do szkoły było za wcześnie, ale sam nie wiedział, czy ma ochotę na czyjekolwiek towarzystwo. Mimo to zajrzał do kuchni, a widok matki podpierającej się łokciami o blat mebli, zmartwił go. Sprawiała wrażenie osłabionej. Nawet nie zauważyła, kiedy stanął obok niej. Daniel i Emily jedli płatki w salonie.
– Wszystko w porządku, mamo? – spytał, po czym położył jej dłoń na ramieniu.
– Tak, Ross – odpowiedziała wątłym głosem, przecierając oczy rękoma. – Nie wyspałam się.
– Mam odprowadzić dzieciaki do szkoły?
– Jeśli możesz. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością, nalewając do szklanki wody. Spojrzała krótko na Rossa. Nie wyglądała dobrze. – Jesteś już gotowy do wyjścia? Nic nie zjesz?
– Nie jestem głodny. Poczekam na Daniela i Emily. – Położył plecak na krześle obok i usiadł, patrząc podejrzliwie na matkę. – Robiłaś sobie badania?
– Tak – odparła, zaciskając wargi. Kłamała.
Ross westchnął ciężko. Nie brała sobie jego troski do serca. Kto, jeśli nie on, miał zauważyć, że matka z dnia na dzień staje się coraz bardziej słaba? Ale czy nie tak było całe życie z nimi? Kochali się, troszczyli o siebie, ale nigdy nie pokazywali tego otwarcie. Każdy sam sobie, a przecież nie mieli nikogo więcej.
CZYTASZ
Nie ma planety B
Teen Fiction" - Muszę cię zasmucić, ale jest tylko jedna planeta, na której żyją tacy sami ludzie. Może z wyglądu się różnimy, ale wewnątrz każdy jest taki sam. Ani lepszy, ani gorszy, ani mniej czy bardziej wyjątkowy. Nie ma planety B. - A jeśli jest? J...